Odkrycie z dreszczykiem
Byłem wtedy na początku mojego powrotu do Kościoła. Po kilkunastu latach buntu – co ponoć jest naturalne – Chrystus na tyle mocno zadziałał, że wróciłem do Niego z młodzieńczym entuzjazmem i postanowieniem służenia Mu do końca mych dni. Brzmi to wzniośle, ale właśnie tak odczuwałem i pragnąłem. Szybko jednak odkryłem, że w tym radykalizmie jest pewna luka, która rzuca cień na moją prawdomówność. Wczytywałem się Ewangelię, z której wyłaniał się Bóg sprawiedliwy i miłosierny, a ja byłem po szyję upaprany grzechem. Wiedziałem, że dopóki z nim nie zerwę, moje deklaracje wiary są niewiele warte. Choć bardzo się bałem, postanowiłem po wielu latach przystąpić do sakramentu pojednania. I choć od tego wydarzenia upłynęło sporo czasu, pamiętam, co czułem, gdy wstałem od krat konfesjonału. Nie pamiętam kapłana (niech dobry Bóg mu wynagrodzi tę posługę), zapomniałem, z jakimi grzechami przystąpiłem do sakramentu, ale nie zapomnę owej radości, która mi towarzyszyła. Wydawało mi się, że to o mnie mówił Chrystus:
„TAK SAMO W NIEBIE WIĘKSZA BĘDZIE RADOŚĆ Z JEDNEGO GRZESZNIKA, KTÓRY SIĘ NAWRACA, NIŻ Z DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU DZIEWIĘCIU SPRAWIEDLIWYCH, KTÓRZY NIE POTRZEBUJĄ NAWRÓCENIA” (Łk 15,7).
Gdy wróciłem do domu, uśmiech nie znikał z mojej twarzy, a radość rozsadzała mnie od środka. Wtedy nastąpił punkt kulminacyjny. Wieczorem siedziałem sam w pokoju i próbowałem zrozumieć, co się rzeczywiście wydarzyło i jaki ma to wpływ na moje życie. Pomyślałem, że gdybym tej nocy został powołany przed tron Boga, umarłbym w przyjaźni z Nim i mógł dostąpić łaski zbawienia, gdzie radość nigdy się nie skończy. Usiłowałem wyobrazić sobie, jak to jest mieć udział w wiecznej radości, być zawsze szczęśliwym. Tak bardzo wciągnęła mnie owa teologiczna tajemnica, że spędziłem nad nią całą noc. Nie zmrużyłem oka, próbując pojąć, czy i jak jest możliwe wieczne odczuwanie radości.
Było to moje pierwsze starcie z tajnikami teologii. Czy znalazłem w pełni satysfakcjonującą odpowiedź? Tak. Po wielu godzinach gdybania, analizowania i myślenia odkryłem, na czym będzie polegała wieczna radość zbawionych. Stwierdziłem po prostu, że nie jest to mój problem, bo przecież Bóg uczyni nas szczęśliwymi. Bez znaczenia było dla mnie, jak to zrobi. Jemu zostawiłem kwestie techniczne. Kolejny raz ucieszyłem się moim odkryciem, gdy po pewnym czasie natknąłem się na fragment z listu św. Pawła, w którym stwierdza on, że
„ANI OKO NIE WIDZIAŁO, ANI UCHO NIE SŁYSZAŁO, ANI SERCE CZŁOWIEKA NIE ZDOŁAŁO POJĄĆ, JAK WIELKIE RZECZY PRZYGOTOWAŁ BÓG TYM, KTÓRZY GO MIŁUJĄ” (1 Kor 2,9).
Chociaż od tego wydarzenia minęło prawie trzydzieści lat, wciąż uśmiecham się na jego wspomnienie. Czy coś się zmieniło? Tylko tyle, że jestem starszy i mam świadomość zbliżania się do czasu weryfikacji moich wyobrażeń. Wtedy się przekonam, czy św. Paweł miał rację. Odczuwam już dreszczyk emocji, jak przed spotkaniem z kimś bliskim. Chyba zaczynam rozumieć, co miał na myśli ks. Twardowski, pisząc: KIEDY WYDAJE SIĘ, ŻE WSZYSTKO SIĘ SKOŃCZYŁO, WTEDY DOPIERO WSZYSTKO SIĘ ZACZYNA.