Oczom nie wierzę…
Od czasu mojego pierwszego nawrócenie, gdy zaliczyłem 16 wiosen, wzrastałem w Kościele posoborowym. Moja wiedza o katolicyzmie, było na poziomie pytań z audiotele. Łatwiej byłoby wymienić, co wiedziałem, niż to, czego nie wiedziałem. Jednego wszak muszę podkreślić, że od tamtego czasu, każdego dnia dziękuję Bogu za łaskę wiary, za dumę z faktu bycia katolikiem. W mojej gorliwości chciałem służyć Kościołowi w Zakonie franciszkańskim myśląc, że Kapucynów założył o. Pio… Dziś się z tego śmieję, ale tak to jest gdy serce rwie się ku Bogu i gdy Jego słowa padają na żyzną glebę. Teraz rozumie co miał na myśli św. Augustyn mówiąc, że:
„Stworzyłeś nas (…) jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” (Wyznania)
Podczas formacji zakonnej i studiów, skrzętnie pomijano fakt, jak wyglądał Kościół przed ostatnim z soborów. Nie był to dla mnie problem, bo były to czasy wielkiego wzrostu powołań kapłańskich i zakonnych i licznych inicjatyw ewangelizacyjnych. Ze strzępów informacji jakie do mnie docierały, dowiadywałem się, że Sobór Watykański II, był odpowiedzią na kryzys, który trawił Kościół od środka, miał być niczym nowa wiosna, nowe wyjście do świata z Dobrą Nowiną o zbawieniu. Miał być wietrzeniem starych, zatęchłych zakamarków i krucht kościelnych.
Biorąc pod uwagę mój temperament, idealnie pasowałem do nowoczesnego (posoborowego) katolicyzmu. Dlatego robiłem różne rzeczy, występowałem w wielu miejscach i angażowałem się w wiele inicjatyw. Wspomniałem już kiedyś, że przez moje religijne „wyskoki”, zwróciłem na siebie uwagę środowisk tzw. Tradycji katolickiej, które delikatnie mówiąc nie szczędziły mi słów krytyki. Na pewno łączyła nas jedna sprawa: zaangażowanie dla Chrystusa. Na swoje „usprawiedliwienie” powiem, że nie znałem innej formy duchowości. Mało tego, byłem w Zakonie św. Franciszka, a trudno w historii Kościoła znaleźć świętego, który był bardziej niekonwencjonalny w przeżywaniu wiary.
Bóg jednak postawił na mojej drodze kapłanów, którzy w swoich słowach i czynach pokazywali mi, że katolicyzm, przed soborem, nie był ani czymś zepsutym, że nie był to Kościół pogrążony w chaosie i kryzysie. Nie atakowali mnie, nie punktowali, ale ukazywali piękno i bezpośredniość nauczania Kościoła, którego nie znałem. Godziny rozmów, udział w liturgii przedsoborowej i świadectwo życia wielu osób, które poznałem, sprawiły, że zacząłem zadawać sobie pytania. Jednak ilekroć zadawałem takie pytania innym duchownym, od razu spotykałem się z atakiem, z szufladkowaniem, że jestem jakimś fundamentalistą, tradycjonalistą itd. Trudno z takimi ludźmi rozmawiać. Aż tu nagle wpada mi w ręce tygodnik „Gość niedzielny” z 8 stycznia, w którym znajduję artykuł ks. Tomasza Jaklewicza pod znamiennym tytułem: „Po co był sobór?”. Oprócz nagłówka moją uwagę zwróciło sporych rozmiarów zdjęcie młodego ks. Josepha Ratzingera, a późniejszego papieża, którego bardzo cenie.
Ks. Tomasz wgłębia się w myśli młodego profesora z Bonn, który miał możliwość wzięcia udziału w dyskusje soborowe, dzięki kard. Josephowi Fringsowi. Z artykułu dowiaduję (co sprawiło mi wielką ulgę), że
„Ratzinger, początkowo zwolennik reform, z biegiem lat wykazywał się coraz więcej trzeźwego sceptycyzmu”.
Czyli to nie tylko przemyślenia kilku duchownych, jakiejś grupy świeckich, a w tym i moje pod ich wpływem. Nagle okazuje się, że tak wielki autorytet jak późniejszy papież Benedykt XVI, również dostrzegał już na początku pewne zagrożenia. Autor artykułu pisze:
„Dlaczego tak wielu teologów i biskupów nie chciało widzieć postępującego rozkładu Kościoła? Być może także dlatego, że uważano, iż ten sobór był wyjątkowy. Sądzono, że «uczyniono wszystko inaczej i lepiej. Sobór, który nie ustanawiał dogmatów, nikogo nie wykluczał, wydawał się nikogo nie poruszać, nikogo nie odrzucać, a wszystkich pociągać». A jednak tuż po soborze zamiast oczekiwanej wiosny zapanowała raczej zima. Pustoszejące kościoły, seminaria, masowe odejścia z kapłaństwa, niekończące się dyskusje stronnictw rozrywające wspólnotę, banalizacja liturgii”.
Nie ma chyba nikogo w Kościele, kto nie zauważa tych symptomów właśnie od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jakby tego było mało, autor powołując się na słowa Ratzingera, pyta czy Kościół był rzeczywiście pogrążony w tak wielkim kryzysie, że zachodziła konieczność zwołania kolejnego Soboru? Oddajmy ponownie głos ks. Tomaszowi:
„Dlaczego Jan XXIII zwołał sobór? Mojemu pokoleniu kładziono do głów, że Kościół przed Vaticanum II był w stanie kompletnego upadku i trzeba go było ratować. W istocie było odwrotnie [wyróżnienie moje]. W chwilo zwołania zwołania soboru Kościół nie znajdował się w sytuacji kryzysowej. Kryzys przyszedł zaraz po soborze. Paweł VI jeszcze jako kard. Montini, arcybiskup Mediolanu, mówił: «W odróżnieniu od poprzednich soborów Vaticanum II zbiera się w spokojnym momencie zaangażowanej wiary Kościoła»”.
Naturalnie nie neguję ani znaczenia, ani postanowień soboru. Zastanawiam się jedynie nad wieloma owocami, które dziś przychodzi nam obserwować i nad tym, dlaczego z taką zajadłością pytania o sobór spotykają się z tak zdecydowanym atakiem ze strony zwolenników owej „wiosny Kościoła”. Chciałbym jedynie wiedzieć, co poszło nie tak, skoro dopiero dziś widzę kryzys w Kościele. Pocieszający jest fakt, że zadając wiele pytań, nie błądziłem. Teraz ze spokojem mogę wgłębić się w to jaki był Kościół katolicki i jego nauczanie przed Vaticanum II. Czytając stare książki jakoś mi bliżej te tego rodzaju wyrażania myśli chrześcijańskiej, że nie wspomnę o liturgii, która pozwala głębiej wejść i zrozumieć ofiarę Chrystusa. Dlaczego komuś zależało, by to zmienić, poprawić… uwspółcześnić.