Nie czas na zazdrość. Tekst opublikowany w „Głos o. Pio” Nr 1 2022

29 stycznia 2022

Na początek mała zagadka. Ile znanych postaci z historii pochodzących z Asyżu potrafimy wymienić? Obawiam się, że nawet studenci historii Włoch wymieniliby najwyżej dwie. I nie ma wśród nich generałów, władców, noblistów czy wybitnych aktorów, ale osoby zachwycające świat ogromną wiarą i miłością do Jezusa Chrystusa. Oczywiście mam na myśli świętych Klarę i Franciszka.

Przeprowadziłem w szkole pewien eksperyment: poprosiłem młodych, by wymienili jedną cechę, którą podziwiają u Franciszka i chcieliby ją osiągnąć w swoim życiu. Jak łatwo przewidzieć, wypisali: umiłowanie przyrody, radość, pomoc chorym i ubogim. Cóż, współczesny świat, a często i ludzie Kościoła, mierzą człowieka ilością zarobionych pieniędzy, liczbą dzieł, zdobytych nagród, co nieuchronnie prowadzi do bestialstwa wobec słabych i bezbronnych – czyli nieproduktywnych. Doceniamy w Franciszku jego wielkie dzieła, ale czy one są najważniejsze? Zastanowiłem się i ja. Spojrzałem w jego oczy na licznych obrazach i zadałem sobie pytanie, czym najbardziej mi imponuje Biedaczyna z Asyżu.

Przed wielu laty zachwycałem się jego ubóstwem. Jednak mając powołanie do rodziny i będąc odpowiedzialnym za życie bliskich, trudno o tak radykalne podejście do dóbr materialnych. Poza tym w ramach sakramentalnej przysięgi małżeńskiej nie ma mowy o konieczności ubóstwa. Później podziwiałem Franciszka za wielkie dzieła miłosierdzia, jak opieka nad trędowatymi i ubogimi. Jednak i tego daru nie posiadam, bo nie wiem, jak zachować się w obliczu czyjegoś cierpienia. Tak samo nie mam zmysłu organizacyjnego potrzebnego do tworzenia wspólnot, że nie wspomnę o niechęci do zajmowania stanowisk kierowniczych.

To może chciałbym być tak rozpoznawalny jak on? Panie, uchowaj mnie przed tym, bo pokażcie mi świętego, który miał na ziemi łatwe życie. O, mam! Być może poradziłbym sobie równie dobrze jak Franciszek w przeprowadzaniu różnych ewangelizacyjnych inicjatyw, na przykład w zorganizowaniu pierwszej żywej szopki według jego pomysłu. W końcu różne „szopki” w życiu już odstawiałem. Jednak daleko mi do niego, bo on wszystko robił ku chwale Boga, a ja najczęściej kierowałem się pychą i chęcią zaimponowania otoczeniu. Zdeterminowany poszukiwałem dalej i znalazłem u niego jedną cechę, którą chciałbym mieć.

Franciszek zachwyca mnie pod wieloma względami, ale nade wszystko podziwiam go za wytrwałość w modlitwie. Wszystko, co czynił, było skutkiem modlitwy: godzin spędzonych w odosobnieniu, dni i nocy czuwania. Jakże on chciał przebywać z Chrystusem… Nie ograniczał się do aktywności ewangelizacyjnej i mówienia o Bogu. On z Nim rozmawiał. Cóż za zażyłość! Doskonale zdawał sobie sprawę, że jedynym sposobem na poznanie i zbliżenie się do Boga jest modlitwa. Tak, ta modlitwa, o której tak wielu dziś wypowiada się z lekceważeniem (ileż to razy słyszałem, że zakonnicy niepotrzebnie zamykają się w klasztornych murach, ponieważ nie robią tam nic pożytecznego).

Naturalnie nie mam obowiązku spędzać na modlitwie tylu godzin, co Franciszek. Jednak nawet w małym wymiarze tak łatwo przychodzi mi z niej rezygnować z byle powodu, podczas gdy stać mnie na regularność w ćwiczeniach, bieganiu, jedzeniu i realizacji przyziemnych celów. Tłumaczę się zmęczeniem, deficytem czasu czy brakiem odpowiednich warunków… Jakże chciałbym tak tęsknić za spędzeniem czasu z Jezusem, by nawet zerwać się w nocy i w ciszy być przed Nim.

Dlaczego tak nie postępuję? Co stoi na przeszkodzie? Chyba głównie motywacje. Mogę to zrobić, ale znając siebie, będzie to rezultat poszukiwania samozadowolenia i poczucia, że jestem lepszy od innych, a taka modlitwa Bogu podobać się nie może. Chciałbym – jak Franciszek – zaczynać od niej i kończyć nią każde dzieło. Niby proste, a wciąż tak trudne. Nie pora jednak na zazdrość. Nadszedł czas nauki i brania przykładu, bo w naśladowaniu świętych plagiat jest mile widziany.