Bądź czujny i byle do mety

10 czerwca 2024

Zdjęcie: Paweł Zając

Bardzo lubię biegać… No, może przesadzam ze słowem biegać, ponieważ bardziej człapię noga za nogą, mozolnie odliczając kilometry i modląc się przy tym o łaskę dotarcia do mety w limitach czasowych. Pomimo to oficjalnych biegów na różnych dystansach zaliczyłem już grubo – bo u mnie wszystko jest grube – ponad setkę. Jednak najbardziej lubię tzw. biegi górskie.

Z reguły pozostaję daleko w tyle stawki, co gwarantuje mi samotność na całym dystansie i czerpanie radości nie tylko z krajobrazów, zapachów i dźwięków, ale przede wszystkim z możliwości spokojnego przemyślenia wielu spraw. Nie żebym towarzystwa nie lubił, ale nie znam takich, którzy biegają równie wolno jak ja, więc jestem niejako skazany na samotne przemierzanie trasy, w czym też próbuję znaleźć plusy.

Oficjalne biegi górskie mają oznaczone trasy. Podczas biegowych imprez ulicznych (jak choćby maratony) trudno o pomyłkę na trasie, bo co chwilę stoją wolontariusze pilnujący, czy biegacze znajdują się na odpowiednim kursie. Nie brakuje też kibiców licznie gromadzących wzdłuż całej długości biegowego szlaku. W górach natomiast używane są oznaczenia w postaci foliowych wstążek, bijących po oczach swoją kolorystyką. Rzadko się zdarza, by ludzie wskazywali tam kierunek. Uczestnikom pozostaje zatem nieustanna czujność, by nie przegapić oznaczeń. Czy zdarzyło mi się je przeoczyć? Ba! Żeby to raz… Uważam, ale czasami człowiek straci czujność z powodu rozproszenia albo zaufa biegaczowi przed sobą, który przecież może popełnić błąd, a bywa też, że ktoś złośliwy zdejmie na jakimś odcinku oznaczenia lub poprzewiesza wstążki…

Przyjrzyjmy się bliżej wymienionym przypadkom.

Rozproszenie: Jesteśmy przytłoczeni wieloma sprawami: praca, szkoła, dzieci, raty za samochód, opłacanie rachunków, czas na zakupy… Pośród tylu zajęć nie przychodzi do głowy, żeby w to całe zamieszanie zaprosić Boga. Spotykamy się z nim, ale od święta, bo po co miałby zaglądać do naszej codzienności, nieposprzątanych mieszkań i pogmatwanych spraw? Nie pytamy Go o to, jak rozwiązać konkretny problem, naprawić rodzinne relacje ani jaką drogę życiową obrać. Jesteśmy niczym ziarno posiane między ciernie (por. Łk 8,14). Zdarza się, że lata całe trwonimy na gdybanie, czy przy posiadaniu innych środków, zdolności i w innym otoczeniu byłoby nam łatwiej. Tymczasem proza codzienności to trasa wiodąca do Boga, który zostawia nam znaki ułatwiające dotarcie do mety. Każdy ma swoją drogę, ale jej przebycie nie jest możliwe bez Boga!

Zaufanie innym: Iluż wśród nas teologów, księży i papieży! Każde spotkanie towarzyskie lub rodzinne przekształca się niemal w sympozjum teologiczne. Ilu katolików, tyle opinii, a każdy przekonany jest o swojej nieomylności. Na katechezie wciąż słyszałem, że Kościół musi się zmienić, by ten czy inny znów do niego wrócił i czuł się komfortowo. Co na to Chrystus? Stwierdza, że jeśli ślepy prowadzi ślepego, obaj w dół wpadną (por. Mt 15,14). Nie ufajmy każdej opinii ani nie słuchajmy każdego, kto deklaruje swą wiarę, bo najczęściej głoszą oni swoje wyobrażenia o Bogu, który ma się do nich dostosować.

Człowiek złośliwy: Nie wolno zapominać o szatanie. Jemu zależy na tym, by zwieść nas i skłonić do zejścia z drogi Ewangelii. Zrobi wszystko, co w jego mocy, byśmy wierzyli w cokolwiek, byle Chrystus nie był w naszym życiu na pierwszym miejscu. Niestety, dziś on i jemu podobni mogą działać swobodnie, bo ludzie przestali wierzyć w jego istnienie, a większość duchownych o nim nie wspomina. W związku z tym ludzie przestali być czujni i łatwo dają się zwieść.

Niezależnie od przyczyny, jeśli zdarzy się nam pobłądzić, pozostaje jedynie nawrócenie. W życiu trudniej zachować orientację niż w biegach górskich. Wielu biegaczy nie doświadczyło nigdy takiej pomyłki. Natomiast w codziennym życiu każdemu zdarza się pobłądzić i zejść z drogi wiary. Któż z nas nie zgrzeszył? Jednak czy wtedy nie ma już odwrotu? Zawsze możemy zawrócić z niewłaściwej drogi. Powroty bywają czasami bolesne. Zwłaszcza jeśli mamy kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów za sobą, a w perspektywie długie, mozolne wspinanie się pod górę. Wówczas pojawia się pokusa, by zejść z trasy, co w konsekwencji oznacza dyskwalifikację. Wyznanie grzechów i naprawienie krzywd bywa bowiem trudne, gdy w tych sprawach występują wieloletnie zaniedbania.

Zatem co zrobić, by nie zbłądzić? Dam trzy rady: nie zaniedbywać modlitwy, karmić się Eucharystią i trwać przy tradycyjnym katolickim nauczaniu. Niby proste, ale kto próbuje żyć według tych punktów, szybko uświadamia sobie, że to trudna i mozolna droga, ale u jej kresu czeka nas wielka nagroda i niewyobrażalne szczęście.

Wiele razy podczas biegów górskich doświadczałem zniechęcenia, bólu, złości i zadawałem sobie pytanie, po co to robię. Wątpliwości znikały po przekroczeniu mety, gdzie czekał pamiątkowy medal, ciepły posiłek i zimne napoje, a serce wypełniało zadowolenie, że jednak dałem radę. Zdarzały mi się także łzy radości, gdy zrobiłem coś więcej niż do tej pory. Tym bardziej rozumiem, co miał na myśli św. Paweł, pisząc: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia, a nie tylko mnie, ale i wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego” (2 Tm 4,7-8).

Tekst ukazał się w piśmie “Głos o. Pio” (marzec/kwiecień 2024)