Wymarzony trening na „Leśniku”

13 kwietnia 2021

Chciałoby się powiedzieć WRESZCIE. Jednak obostrzenia pandemiczne spowodowały, że zawody zamieniły się w trening, co z jednej strony dało wiele radości z możliwości pobiegania po górskich szlakach i chaszczach, a z drugiej niedosyt, bo trzeba było zachować odpowiednie rygory jak dystans i maseczki przed i po treningu. Ważne, że „LEŚNIK WIOSNA” został zaliczony, choć do końca stawiałem swój udział pod wielkim znakiem zapytania. Cofnijmy się jednak kilka miesięcy wstecz.

Mamy 6 grudnia ubiegłego roku. Byłem w garażu, gdy nagle pojawił dziwny ból w lewej nodze. Mimo, że do domu miałem jakieś 200 metrów, to jednak pierwsze sto zrobiłem w czasie ok. 30 minut. W sumie do domu nie dotarłem, bo ból zgiął mnie w pół. Jednak dzięki pomocy życzliwych ludzi wniesiono mnie do domu, po tym jak dotarłem na czworakach do pierwszego piętra. Wcześniej miałem konsultację telefoniczną, bo nie wpuszczono mnie na ostry dyżur do szpitala i diagnoza brzmiała: rwa kulszowa. Wcześniej nic mi to nie mówiło, ale teraz wiem, że to bolesne doświadczenia, które wyłączyły mnie z aktywności biegowej aż do końca marca. Obecnie powoli próbuję to rozruszać, a udział w treningu „LEŚNIKA” był swoistym testem.

Każdy uczestnik imprez organizowanych przez ojca dyrektora Michała przyzna, że wybieranie Leśnika na rozbiegówkę po kontuzji, przypomina wejście do klatki tygrysa z chęcią pogłaskania kotka. Wiedziałem, że będzie ciężko i to nieco ułatwiło mi zadanie. Byłem już na kilku imprezach biegowych tej wspaniałej ekipy i zawsze było ciężko, czemuż tym razem miałoby być lekko? Posiadając tę wiedzę, zapisałem się na najkrótszy dystans zwany optymistycznie „SpeedLEŚNIKIEM”, wynoszącym ok 15 km. To taki dystans, który daje poczucie, że dasz radę i łatwo się skusić na start, ale radzę nie lekceważyć pomysłowości organizatorów, którzy potrafiliby dać popalić każdemu na dowolnym dystansie. Piętnaście kilometrów, to aż nadto, by przygotować wiele atrakcyjnych niespodzianek.

Tym razem nie było biura zawodów i charakterystycznej odprawy Michała. Kto chciał i był zapisany na zawody, mógł zabrać chip do pomiaru czasu. Oczywiście skorzystałem z takiej możliwości, choć nie zawracam sobie głowy takimi szczegółami jak czas, bo skupiam się na przetrwaniu i dotarciu do mety. Start odbył się w plenerze i niestety od początku borykałem się z problemami żołądkowymi, które męczyły mnie aż do pewnego spotkania. W sumie, to miałem dwa ciekawe spotkania.

Pierwsza pomoc w kwestiach żołądkowych pojawiła się około 3 kilometra. Wyminęła i zagadał mnie sympatyczna dziewczyna o imieniu Kinga. Tak nawiasem, jak kiedyś kogoś ja wyprzedzę, to zapiszę to wielkimi literami i poświęcę temu wielkiemu wydarzeniu osobny wpis. Wróćmy jednak do Kingi. Zachwycała się pogodą i górkami, a ja rozglądałem się za krzaczkami. Zapytała o moje wrażenia, więc z rozbrajającą szczerością podzieliłem się moimi pragnieniami. Zaproponowała mi stoperan i chętnie skorzystałem. I to właśnie lubię w biegach górskich, że zdecydowana większość ludzi jest otwarta i chętna do niesienia pomocy. Szczęśliwie tabletka pomogła i to w najlepszym momencie, bo zbliżał się najtrudniejszy odcinek, a tam czekało mnie kolejne spotkanie. Drugi opatrznościowy cud.

Szósty kilometr zapamiętam. Szukam odpowiednich słów, by oddać wrażenia z tych niezapomnianych kilkuset metrów i jedyne co mi się nasuwa to rzeźnia! Podejście wymyślone przez Michała może byłoby nieco prostsze, gdyby nie gruba warstwa błota, która osuwała się z każdym krokiem. Nie będę ukrywał, że miałem w tym miejscu ochotę się wycofać i nie chodzi o to, że zabrakło mi woli walki, co raczej ból po rwie utrudniał mi stawianie wysoko nogi. Nagle tuż za mną pojawia się Michał z Gliwic, który widział moje zmagania i zaproponował pomoc, choć sam miał przed sobą dłuższy dystans „PółLEŚNIKA”. W najtrudniejszych fragmentach podejścia podawał mi kijek jako asekurację i tak udało mi się zaliczyć ten odcinek. I jak tu nie wierzyć w Opatrzność Boża? Reszta była już znośna, choć też wymagała poświecenia nieco energii, a nawet zjeżdżania na czterech literach przy bardzo stromych zejściach. LEŚNIKA albo się lubi, albo nienawidzi. Ja należę do tych pierwszych. Jest tu wszystko, ciężkie podejścia, kamieniste i strome zbiegi, a także cała masa wspaniałych widoków, bo organizatorzy znają Beskidy jak mało kto i potrafią je odpowiednio zareklamować. Polecam, ale i przestrzegam, bo zwycięstwo okupicie wielkim bólem.

A co do bólu, to dzień później bolało mnie wszystko, z wyjątkiem mięśni związanych z rwą kulszową…