Szwagier pomoże

29 czerwca 2025

Ogień to niesamowity znak. Przyznaję jednak, że nie paliłem się do pisania tekstu na temat jego roli w wierze. Teologia przypisuje mu bowiem krańcowo różne znaczenia: symbolizuje obecność Boga, jak w wizji płonącego krzewu, ale jest również zapowiedzią męki piekielnej. Z racji na zbyt szeroką gamę możliwości postanowiłem skupić się na jednym jego aspekcie. W tym celu wykonałem telefon do przyjaciela.

Zadzwoniłem do mego szwagra, który w swoim fachu jest specjalistą, a musicie wiedzieć, że wykonuje zawód cieszący się według wszelkich rankingów największym zaufaniem społecznym. W końcu któż może więcej wiedzieć o ogniu niż strażak? Rozmowę zaczęliśmy od tego, co jest potrzebne do jego wzniecenia. Chociaż mój ekspert z przymrużeniem oka powiedział, że najprostszą metodą są zapałki w ręku dziecka, skupiliśmy się na tradycyjnym (podręcznikowym) modelu, który mówi o połączeniu materiału palnego, tlenu oraz czynnika energetycznego (czyli temperatury).

Po odbytej konsultacji zacząłem zastanawiać się, jak przeciwpożarowe doświadczenie profesjonalisty przełożyć na język wiary. Chrześcijanin jest powołany – zaproszony przez Boga – do świętości. By tak się stało, wymaga się od niego życia w stanie łaski uświęcającej, czyli unikania grzechu ciężkiego, który ją niszczy. Jeśli zaś zostanie ona przez niego utracona, może na powrót ją uzyskać poprzez wyznanie grzechów w sakramencie pojednania lub żal doskonały.

Konstatacja ta zrodziła we mnie kolejne pytanie: co zrobić, by wzniecić i podtrzymać ów płomień wiary w naszym życiu? Momentem, w którym między Bogiem i człowiekiem zaczyna iskrzyć, jest chrzest. Zdarza się jednak, że ów płomień przygasa, bo brakuje mu materiału palnego, tlenu lub odpowiedniej temperatury. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że większość katolików przypomina wygaszone ogniska. Zdarza się jednak, że po wielu latach bierności i obojętności na nowo wybucha w nich płomień wiary – mówimy wtedy o nawróceniu. Nie da się utrzymywać tego stanu bez odpowiedniego paliwa. Wzniecenie płomienia to jedno, ale podtrzymanie ognia to drugie. Trzeba do niego stale dokładać. Będąca w ciągłym procesie religijność niezależnie od naszej sytuacji domaga się zaangażowania. Bóg stale jest tu i teraz. Musimy się przed Nim stawić lub dopuścić Go do naszego życia.

Materiałem podsycającym ową najważniejszą więź w naszym życiu są m.in. modlitwa, korzystanie z sakramentów czy wsłuchiwanie się w słowo Boże. To zaledwie kilka przykładów z długiej listy środków zdolnych do potrzymania płomienia wiary. Bóg nie zostawił nas samym sobie. Przykładowo: w modlitwie nie musimy przecierać nowych szlaków ani wyznaczać nowych trendów, ale wystarczy wspierać się gotowymi formułami, a proszę mi wierzyć, można znaleźć takowe na niemal każdą sytuację życiową. Jakiś czas temu zakupiłem zbiór tradycyjnych modlitw, dzięki którym odkryłem, że okazji do modlitwy w ciągu dnia jest mnóstwo. W sprzyjających warunkach można oczywiście modlić się swoimi słowami. Nie jest to już wcale tak łatwe w przypadku zmęczenia czy kryzysu. Wtedy najczęściej rezygnujemy z modlitwy, bo zwyczajnie nie mamy do niej nastroju. Tymczasem warto sięgnąć po koło ratunkowe w postaci gotowych formuł. We wspomnianym modlitewniku znalazłem także modlitwy na czas zniechęcenia. Kościół oferuje nam środki zdolne podtrzymać naszą wiarę, lecz na cóż to wszystko się zda, gdy zwyczajnie nie będzie się nam chciało czy zależało…

I tu przechodzimy do czynnika energetycznego, czyli temperatury wymaganej do tego, aby coś mogło się palić. W wierze wielkie znaczenie ma nasze zaangażowanie i nastawienie. Pięknie zostało to ujęte w ostatniej księdze Pisma Świętego: „Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący!” (Ap 3,15). Rutyna, rozproszenia, zniechęcenie czy lenistwo duchowe to tylko niektóre z przyczyn naszych kryzysów w wierze. Jak wcześniej wspomniałem, Bóg jest stale obecny, a my musimy się wysilić, by stanąć w Jego obecności. On szanuje naszą wolność i nie wchodzi z butami w nasze życie. Środki siłowe raczej nie pomagają w nawiązaniu przyjaźni i miłości, a przecież powinniśmy dążyć do tego, by kochać Boga całym sercem, duszą i umysłem (por. Mt 22,37). Sami, wyłącznie o własnych siłach niewiele wskóramy. Na szczęście Bóg wspiera nas w tym pragnieniu. Każdemu – podobnie jak św. Pawłowi – mówi: „Wystarczy ci mojej łaski” (2 Kor 12,9).

Niekiedy człowiek odrzuca Boga i pragnie osiągnąć szczęście bez Jego pomocy. Myśli tylko o tu i teraz. Cóż, wolność! Można i tak, ale czy to przyniesie dobry skutek… Śmiem wątpić. Jesteśmy na łasce Pana, a to nie wstyd ani powód do kompleksów. Odwrócenie się od Chrystusa jest jak odcięcie tlenu, bez którego ogień gaśnie: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść” (1 Kor 6,12). Czy jest coś, czego nie mogę uczynić, będąc katolikiem? Technicznie rzecz biorąc, mogę podjąć każdą decyzję i postąpić, jak tylko chcę. Mam wybór. Zatem powinienem mądrze wybierać. Nie czynić wielu rzeczy dlatego, że nie wolno, ale dlatego, że nie chcę. Każdy wybór to również konsekwencje. Skoro marzę o tym, by być z Chrystusem, wiem, co przyniesie mi korzyść, a co może zniweczyć moje plany na szczęśliwą wieczność. Pragnienie unikania grzechu ciężkiego i ufne zwrócenie się do Boga jest idealnym środowiskiem do rozwoju wiary. Jak mawiali nasi przodkowie: „bez Boga ani do proga”.