słowo o Słowie (soS): Mt 10, 21-22

10 lipca 2021

„Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mt 10, 21-22)

Dziesiąty rozdział Ewangelii św. Mateusza, to jeden z najmocniejszych fragmentów z całego tekstu natchnionego. Osoba nie znająca Ewangelii, może odnieść wrażenie, że słowa te nie pasują do współczesnego obrazu Jezusa Chrystusa. Tyle tylko, że Bóg jest uczciwy wobec swego stworzenia. Nie koloryzuje i nie zapewnia pomyślności tu i teraz. Oczywiście wielu doznaje pewnej namiastki spełnienia tu na ziemi, co nie jest niczym złym. Radość płynąca ze zdrowia, uznania czy pomyślności materialnej, nie jest grzechem, ale też nie jest i nie powinna być jedynym i ostatecznym celem naszego istnienia. Obserwując życie naszego Pana, widzimy wyraźnie, że według miar ludzkich, był przegrany, bo choć czynił tylko dobro, to ludzie odpłacili mu jak za zło. Choć cierpiał z miłości do człowieka, by pojednać nas ze swoim Ojcem, to powszechnie szydzi się z Jego ofiary i depcze Jego dobre imię. Czy Jezus skrzywdził jakiegoś człowieka? Nigdy, a jednak ludzie kierują ku Niemu liczne oskarżenia, szczególnie wtedy, gdy przekonują się, że ich ludzkie plany sypią się jak domek z kart. Bóg mógłby wtedy powiedzieć, coś w stylu: „a nie mówiłem”. Jednak w zamian okazuje nam cierpliwość i gotowość do przebaczenia naszych win. To właśnie owa szczerość Jezusa, tak bardzo mnie zachwyciła, gdy miałem naście lat i odkrywałem, że to co potocznie nazywamy światem, nie ma nic do zaoferowani oprócz mirażu szczęścia, osiągniętego kosztem mojej wolności i co najważniejsze za cenę życia wiecznego.

Chrystus mówi, że kto w Niego uwierzy spotka się z odrzucenie i nienawiścią. Można powiedzieć, że daleki od Jezusa jest ten chrześcijanin, o którym dobrze mówią ci, którzy za nic mają nauczanie Boga, Jego przykazania i którzy z własnej woli trwają w grzechu. W sumie nie po to katolicy głoszą Ewangelię w najdalszych zakątkach świata, by zabiegać o ludzkie rankingi popularności czy słupki w sondażach. To właśnie nasz ewangeliczny realizm sprawia, że nie cieszymy się szczególnymi względami u wielkich i możnych tego świata. Żyjemy w czasach, gdy wszelkie winy zrzuca się na wyznawców Chrystusa. Choć minęło sporo czasu, to nie brak współczesnych Neronów, którzy choć mają na swoich rękach krew niewinnych, w tchórzostwie zwalają winę za swoje zbrodnie na wyznawców Jezusa z Nazaretu. Różnica, między Neronem, a jego współczesnymi spadkobiercami jest taka, że on miał zasięg ograniczony do swojego terytorium, a obecnie dzięki wszelkim mediom, oskarżenia te mają wymiar światowy. Cóż, wszak Jezus, nie mówił, że będzie łatwo, czyż nie…

Ostatecznie i tak zwycięży Chrystus, bo na dźwięk Jego imienia, każdy odda Mu pokłon (por. Flp 2, 9-11) i choć teraz musimy doznać udręki i prześladowań, to jednak czeka nas wielka nagroda (por. Mt 5, 11-12). Skoro proroków prześladowano, a później samego Syna Bożego, to dlaczego z nami miano by postąpić inaczej? Aż tacy wyjątkowi nie jesteśmy . To taka swoista matematyczna zależność, że skala odrzucenia i trudów z powodów wiary, jest wprost proporcjonalna, do osobistego zaangażowani i bliskości z Bogiem. Natomiast uznanie otoczenia odrzucającego Chrystusa i poklepywanie po ramieniu przez salony tego świata, powinno być sygnałem alarmowym,  że z naszą wiarą jest coś nie tak, że pora coś zmienić. Zatem na czyim uznaniu bardziej nam zależy?