Radość noszenia blizn

06 listopada 2024

Największe autorytety teologiczne i naukowe, wielka machineria medyczna i analityczna, a wszystko po to, by wyjaśnić tajemnicę stygmatów. Jak Całun Turyński jest najlepiej zbadanym dowodem na świecie, tak spośród wszystkich ludzi Kościoła stygmatycy są najbardziej wnikliwie prześwietleni pod kątem swej autentyczności. Cała moja wiedza w tym zakresie opiera się na znajomości żmudnej pracy specjalistów z różnych dziedzin, która udokumentowana jest w wielu publikacjach religijnych i medycznych. W kwestii stygmatów Ameryki nie odkryję, więc spróbuję popatrzeć na nie z innej strony. 

Stygmaty to znaki związane z męką Pana Jezusa. Są one wynikiem działania nadnaturalnego i zostały przyjęte z pokorą przez ludzi, których Bóg zechciał nimi obdarzyć. Znani święci noszący na swym ciele te znaki to m.in. Franciszek z Asyżu, Katarzyna ze Sieny, Weronika Giuliani czy Ojciec Pio.

Nie będę analizował żadnego z tych przypadków, ale postawię nieco ryzykowną tezę: każdy z nas może nosić stygmaty. Dziwne, prawda? Zanim jednak stwierdzicie, że jest to niedorzeczność, pozwólcie, że rozwinę tę myśl. Mój pogląd opieram na wypowiedzi apostoła Pawła, który w jednym ze swoich listów napisał: „Odtąd niech już nikt nie sprawia mi przykrości: przecież ja na ciele swoim noszę blizny, znamię przynależności do Jezusa” (Ga 6,17). Nie mówi on jednak o tym, że nosi stygmaty. Co do tego egzegeci są raczej zgodni. Znam tylko jednego teologa, który wierzy w to, że apostoł Paweł miał na myśli prawdziwe znaki Męki Pańskiej. Kto ma rację? Raczej się nie dowiemy. Czym zatem są owe „blizny”, o których wspomina apostoł? Uznaje się je za ślady po licznych trudach głoszenia Ewangelii oraz atakach i prześladowaniach, których doświadczał podczas swej pracy apostolskiej. Takich wypadków było dużo, chociażby pięciokrotne biczowanie, trzykrotne „sieczenie rózgami” czy kamienowanie (por 2 Kor 11,16-30).

Chociaż naukę Jezusa można streścić w dwóch punktach – praktykowanie miłości Boga i bliźniego – zdumiewający jest fakt, że za to, co głosił, spotkała Go śmierć na krzyżu, a wszyscy Jego wyznawcy doświadczyli wykluczenia i prześladowań. Jeśli ktoś nie spotkał się z jakąkolwiek formą dyskryminacji z powodu przynależności do Kościoła katolickiego i wyznawanej wiary, powinien zastanowić się, czy jest to spowodowane tym, że otaczają go ludzie bardzo wierzący, czy też on dostosował się do otoczenia, maskując i ukrywając swoje przekonania. Katolicy bowiem są akceptowani tylko wtedy, gdy mają zbieżne poglądy z obecnie obowiązującym nurtem światopoglądowym. Znajdą się zapewne również tacy, którzy nigdy nie doświadczyli prześladowań ze strony otoczenia, pomimo że są katolikami. Wierzę w taką możliwość pod warunkiem, że milczą w sprawach rodziny, nierozerwalności małżeństwa, antykoncepcji, życia nienarodzonych, eutanazji, „tożsamości płciowej”, tęczowej ideologii czy innych „drażliwych” tematów.

Okazji do odniesienia ran duchowych i fizycznych z racji bycia katolikiem obecny świat serwuje nie mniej niż w czasach apostołów. Nie jest to bynajmniej zaburzony obraz rzeczywistości, ale prawda, która została zawarta w nauczaniu Chrystusa. Proszę wskazać choćby jeden urywek Pisma Świętego, gdzie mowa jest o tym, że jeśli ktoś uwierzy Jezusowi i zacznie żyć Ewangelią, czeka go tu na ziemi uznanie, powodzenie i akceptacja. Z łatwością natomiast można wyliczyć wiele fragmentów, gdzie Chrystus mówi o prześladowaniach, wykluczeniu i rozłamach nawet w obrębie najbliższej rodziny ze względu na wiarę w Niego i głoszenie Jego nauki. To nie syndrom oblężonej twierdzy, tylko fakty.

Nie mówię, że świat czy otoczenie, które mają odmienny punkt widzenia niż my, katolicy, są złe. One mają swoje cele i definicje dobra, a my swoje. I właśnie to jest powodem rozłamów i konfliktów. Nie można jednak stać w rozkroku i popierać w jednych kwestiach  tych, a w innych tamtych. Apostołowie są tego przykładem. Byli bezkompromisowi w sprawach zasadniczych i niezachwiani w wierze. Musieli więc liczyć się z tym, że świat ich odrzuci i to z całą bezwzględnością. Jak pokazuje historia, byli tego świadomi i zgodzili się zapłacić najwyższą cenę, stawiając na szali swoje życie.

Uważam zatem, że każdy z nas na mocy sakramentu chrztu powołany jest do tego, by znosić dla wiary różnego rodzaju doświadczenia. Bo nawet najwięksi optymiści nie powiedzą, że to, co dziś proponuje świat, jest zgodne z nauczaniem Jezusa Chrystusa. Jak zatem mamy być znakiem dla świata? Odpowiedzi udziela Bóg: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16,24). Pójście za Jezusem jest wymagające, ale przecież nie jesteśmy pozostawieni sami sobie. Zawsze możemy polegać na Bogu, który nie tyle usunie z naszej drogi przeszkody, co raczej udzieli każdemu koniecznych łask do ich pokonania. Cóż, czeka nas trudna droga, pełna wybojów i licznych niebezpieczeństw. Będziemy poobijani i zmęczeni, upadniemy w wyniku swoich słabości lub pułapek, które ktoś na nas zastawi na drodze, ale nie powinniśmy nigdy zwątpić w Bożą opiekę, nieskończone miłosierdzie i zapewnienie, że ostatecznie zwycięży Chrystus (por. J 16,33).

Tekst ukazał się w piśmie “Głos o. Pio” (wrzesień/październik 2024)