Radiowe rozważania
Jechałem samochodem do Krakowa i skorzystałem z usług znanej z drożyzny autostrady. Pomyślałem, że co tam, szarpnę się i zażyję odrobinę luksusu. Niestety oprócz nazwy autostrada, nie ma tam ani szybkości, ani komfortu jazdy. Oczywiście ugrzęzłem w potężnym korku. Jazda, która miała mi zająć godzinę, przeciągnęła się dzięki licznym zwężeniom i wspomnianemu zatorowi do ponad trzech godzin.
Korek na drodze daje wiele możliwości, pod warunkiem, że ktoś jest raczej spokojnego usposobienia. Natomiast, jeśli ma się mój temperament… Generalnie miałem do wyboru albo walić głową w kierownicę i wymyślać nowe kategorię wulgaryzmów lub bawić się w przeszukiwanie nowych stacji radiowych w odbiorniku samochodowym. Oczywiście było też trzecie rozwiązanie jak modlitwa, ale nie wypada wymieniać imienia Bożego na przemian z wyzwiskami pod adresem właścicieli autostrady. Zatem wybrałem zabawę radiem i nagle odkryłem pewną bardzo znaną rozgłośnię katolicką, a w niej trafiłem na audycję dla młodzieży, która miała być poświęcona sakramentowi bierzmowania. Program ten prowadzili seminarzyści jednego ze zgromadzeń zakonnych. Pomyślałem, że jako katecheta na pewno skorzystam. Wyostrzyłem zmysł słuchu i… załamałem się. Otóż seminarzyści przez cały czas, czytali nawiedzonym i przesłodzonym głosem tekst Katechizmu Kościoła Katolickiego na temat wspomnianego sakramentu. W efekcie zapomniałem o korku (to sukces) i całą złość skierowałem na tych seminarzystów lub tych, którzy kazali im taką szopkę odstawić, a tego nie chciałem.
Nie neguję roli oficjalnych teksów Kościoła. Ale gdybym czytał młodzieży tylko tekst katechizmu, raczej nie zdołałbym ich zainteresować jakimkolwiek tematem. Zatem należy zapytać jak głosić? Uważam, że kluczem jest ustalenie, czy mówimy do ludzi jeszcze niewierzących, już niewierzących czy wierzących? Odpowiedź znajdujemy u św. Pawła: „stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy, aby wiara wasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej” (1 Kor 2, 3-5). Nie mam żadnych wątpliwości, że apostoł był wybitnym teologiem, zdolnym do podjęcia dyskusji z każdym człowiekiem. Jednak przede wszystkim był człowiekiem, który doświadczył osobistego spotkania z Chrystusem. Dlatego jego głoszenie było zdecydowane, niezachwiane i odważne. To nie był człowiek, który mówił o Bogu, o którym słyszał od innych. On doświadczył mocy z wysoka.
Oczywiście większość z nas nie spadła z konia i nie widziała osobiście Jezusa, co nie oznacza, że jesteśmy skazani na porażkę. Nie wiem jak to powiedzieć, ale jest istotna różnica między gadaniem o Bogu, a mówieniem o Bogu. Niestety najczęściej moje katechezy przypominają owe gadanie, które choć sensowne, nie mają w sobie owego żywego świadectwa. To raczej przedstawianie faktów, tłumaczenie formułek i rzeczowe odpowiedzi na pytania. Jednak co jakiś czas, udaje mi się i uważam to za łaskę, głosić Ewangelię w taki sposób, że czuję jakby rozpalało mnie coś od środka. Słowa wtedy same pojawiają się na ustach i daje się wyczuć, że odbiorcy też dają się ponieść tej fali. Odczuwam, jakby odnajdowali w tym co mówię siebie i swoje doświadczenia z wiarą. Jedyne skojarzenia jakie mi się nasuwa, by opisać tę chwilę znajduje się Nowym Testamencie: „Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca” (Hbr 4, 12). Człowiek czuje, że gdzieś w jego wnętrzu słowa same się układają i wychodzą na zewnątrz z serca przepełnionego żywą wiarą i miłością. Znacie to, prawda?
Tekst opublikowany w „Głosie Ojca Pio” Maj/czerwiec 2020