Profesja może być łaską
Ktoś, gdzieś, kiedyś powiedział, że mieć pracę, którą się lubi, to jakby nie przepracować żadnego dnia, czy jakoś tak. Może w moim przypadku nie jest aż tak idealnie, ale bez wątpienia należę do tej grupy szczęśliwców, którzy mogą powiedzieć, że lubią to, co robią zawodowo. Jak łatwo skojarzyć datę zamieszczenia wpisu, jestem nauczycielem. Oczywiście wiem, że w rankingach zawodów cieszących się szczególnym zaufaniem społecznym zajmuję dopiero 15 miejsce, ale zawsze to wyżej niż taki senator, europoseł czy poseł na Sejm RP, którzy szorują po dnie (za https://swresearch.pl/ranking-zawodow). Małe, ale cieszy.
Czy zasługujemy na tak niskie notowania? Może tak, może nie. Trudno mi to ocenić, bo mam to szczęście, że spotkałem na mej drodze zawodowej prawdziwych mistrzów swej profesji, oddanych młodym ludziom i cieszących się ich ogromnym szacunkiem. A i w mojej szkolnej przygodzie w roli ucznia, mógłbym wskazać wielu wspaniałych nauczycieli. Zasadniczo, co do tej grupy zawodowej, to miałem sporo szczęścia.
Nigdy nie planowałem być nauczycielem, ale Pan Bóg ma swoiste poczucie humoru i lubi stawiać nas w miejscach, co do których mamy spore zastrzeżenia. Tak jak to poczyniłem we wczorajszym wpisie, jeśli jesteś posłany do takiej czy innej posługi, to zostaniesz przez Chrystusa obdarzony odpowiednimi zdolnościami. Oczywiście nie mi to oceniać, czy nadaję się do tej pracy, czy nie, bo moje zadowolenie, bynajmniej nie jest odpowiednim wyznacznikiem. Prędzej moi uczniowie mogliby zabrać tu głos czy to w mej obronie, czy wydając wyrok skazujący. Jednak prawdziwa ocena dopiero przede mną, gdy stanę przed Jezusem i będę musiał zdać sprawę, z tego co i jak zrobiłem. Nie ukrywam, że odczuwam związany z tym niepokój, bo nie potrafię zatrzymać tych, którzy uczęszczają na religię, ani przyciągnąć tych, którzy z niej zrezygnowali. Oczywiście warunki są niesprzyjające, bo albo zajęcia na końcu lub początku dnia, albo niewliczanie religii do średniej, ale moje tłumaczenie nie byłoby niczym innym, jak tłumaczeniem naszej p. Minister z porażki jej nowego przedmiotu, gdy na konferencji prasowej wspomniała, że w wielu szkołach owa edukacja zdrowotna jest na 9 lub 10 lekcji. To tak, jak religia, zgodnie z jej zarządzeniem. Jednak to tylko jedna strona medalu, bo jeśli jest świetny nauczyciel, to młodzież zawsze przyjdzie na zajęcia i plan nie ma tu decydującego znaczenia. Jednak o tym może innym razem.
Dziś o tym, dlaczego lubię mój zawód? Po pierwsze, bo mam niesamowity przywilej mówienia o Bogu i głoszenia Ewangelii. To ogromny zaszczyt, ale jak wspomniałem obciążony ogromną odpowiedzialnością. Może zabrzmi dziwnie, ale czasami czuję się jak jeden z tych 72 innych uczniów (por. Łk 10, 1), których w większości nie znamy z imienia, a których wybrał Pan do zakomunikowania światu, że oto przyszło zbawienie. Wiem, że to drobna przesada, ale przy święcie, można trochę poszaleć… Po drugie, praca z młodymi, to niczym transfuzja świeżej krwi. Oni naprawdę potrafią być inspirujący, zachwycający i co ważne można się od nich wiele nauczyć. Jeśli pracuje się z młodzieżą, nie czuje się swoich lat. Może rano coś w kościach strzela, ale jak już przed nimi się stanie, to jakby nowe życie wstępowało w człowieka. Chociaż obecna młodzież i tak jest o wiele bardziej wystraszona i wycofana, niż jeszcze kilkanaście lat temu. Nie zmienia to jednak faktu, że czymś niesamowitym jest móc z nimi rozmawiać i towarzyszyć im w życiu.
Wśród wielu pomysłów na życie, nie planowałem tej profesji. Pomysły były różne, jak archeolog, zegarmistrz czy nawet kapłan, ale dziś po blisko trzydziestu latach spędzonych w szkole, mogę z pełną szczerością stwierdzić, że Pan dał mi tę łaskę.