Morskie opowieści

02 lipca 2022

Są takie miejsca, które jakoś mnie specjalnie pociągają i fascynują. Jednym z nich jest Półwysep Helski. Zakładam, że gdyby zrobić jakiś ranking najbardziej urokliwych miejsc, akurat ten wąski kilkudziesięciokilometrowy skrawek lądu nie cieszyłby się szczególnymi względami. Skoro jednak o gustach się nie dyskutuje, to pozwolę sobie na wymienienie tego miejsca i związanego z nim marzenia, które niedawno udało mi się w części zrealizować. A marzenie to związane jest z bieganiem. Przed laty byliśmy we Władysławowie na wakacjach i w ramach treningów biegałem z żoną lub sam właśnie po półwyspie. Zmagałem się wtedy z jakąś kontuzją i moja granica biegowa oscylowała koło Chałup. Jednak zrodziło się wtedy pragnienie przebiegnięcia trasy Władysławowo – Hel lub odwrotnie. Wiem, że dla większości biegaczy, to żaden wyczyn, gdyż to nieco ponad trzydzieści kilometrów (mniej niż maraton), ale dla gościa, który przez kilkadziesiąt lat swojego życia, jako jedyną formę ruchu uznawał trasę między lodówką i pokojem, taki  dystans stanowi wyzwanie. I tak jest do dziś: upodobania kulinarne pozostały, jednak ruchu uprawiam zdecydowanie więcej niż wtedy. Nie lekceważę jednak żadnego dystansu. Nie ma znaczenia czy to jakieś 3 czy 70 kilometrów. Każde pokonanie trasy jest dla mnie sukcesem i swoistym cudem.

Zadzwoniłem do moich przyjaciół z Gdańska i poprosiłem o możliwość przenocowania. Zgodzili się bardzo chętnie, a jakby tego było mało senior rodu Robert wyraził chęć pobiegnięcia ze mną. Spokojnie, dla niego to żaden wielki wyczyn, bo maratonów zaliczył co niemiara. Nie zabronię człowiekowi, a obecność przyjaciela zawsze jest wielkim wsparciem. W swej gościnności pozbyli się córki z domu, bym miał gdzie spać, wręczając jej jakieś piły i siekierki. Oficjalnie poinformowali mnie, że wyjeżdża na jakiś obóz harcerski, ale wiadomo, że oni potrafią z niczego postawić apartamentowiec. A tak na poważnie, to cała rodzina jest bardzo aktywna turystycznie i sportowo i z chwilą rozpoczęcia wakacji znikają z domu, by spotkać się po dwóch miesiącach… Na miłych rozmowach i super wycieczce po terenach postoczniowych upłynął nam dzień poprzedzający bieg. Tu muszę wyrazić moje wielkie uznanie dla mieszkańców tego pięknego miasta, bo dano tym miejscom nowe życie. Można zauważyć jakąś fascynację postindustrialną i tam to widać. W dawnych halach rozlokowały się liczne kawiarenki i piwiarnie. Nawet postarano się o nawiązanie do historycznej nazwy i wita nas napis „100cznia”. Żal mi jedynie, że moje bytomskie zabytki jak Elektrociepłownia Szombierki czy szyb Krystyna z dawnej kopalni KWK „Szombierki”, niszczeją z każdym rokiem i tylko nielicznym i pozbawionym odpowiednich wpływów mieszkańcom zależy na tych miejscach… Przepraszam, ale podziwiając tamte miejsca, myślałem o tym, co tak blisko mojego miejsca zamieszkania i tak bliskie sercu.

Robert (to ten o bardziej atletycznej budowie) i ja… zwyczajnie ja.

W sobotni poranek wyruszyliśmy pociągiem do Władysławowa, by rozpocząć realizację mojego marzenia. Robert zaproponował by zakończyć na Helu, co wydało mi się atrakcyjniejsze pod względem zmagań sportowych. Świadomość, że biegniesz do miejsca gdzie kończy się ląd, dodaje smaczku. Nie wiedziałem, że na końcu czeka mnie teren bardziej pofałdowany, a Robertowi zależało, bym bardziej doceniał to osiągnięcie.

Muszę powiedzieć, że sam dystans nie robił na mnie paraliżującego wrażenia. Jednak nie wkalkulowałem jeszcze jednego znaczącego czynnika – temperatury. Od rana przywitało nas bezchmurne niebo i żar bijący od naszej najbliższej i jedynej widocznej za dnia gwiazdy. Osobiście unikam upałów niczym zły wody święconej. Jednak gdy mam wybierać między grilowaniem się na plaży, a uprawianiem ruchu, wybieram to drugie. Unikam jednak długich biegów w pełnym słońcu, a półwysep ma sporo odcinków odkrytych i nasłonecznionych.

Początkowo było dobrze, bo Robert uprzejmie dostosował się do mojego tempa, co dla kogoś, kto biega dużo szybciej musiało być bardzo męczące. To nie jest tak, że tylko męczą się ci, którzy próbują dotrzymać tempa komuś lepszemu. Odwrotnie jest to równie męczące, choć moją wiedzę czerpię nie tyle z doświadczenia, co z obserwacji, bo trudno znaleźć kogoś, kto biegałby wolniej ode mnie. Wiem jakie to wymagające dla moich biegowych towarzyszy, by zredukować swoją prędkość do moich możliwości. Kto jednak mówi, że przyjaźń jest łatwa?

Oczywiście co chwilę robiliśmy postoje, bo dla mnie bieganie, jest równie przyjemne jak fotografowanie. Bieganie daje wielkie możliwości, by rozwijać tę drugą pasję, bo na własnych nogach łatwiej dotrzeć do miejsc często niedostępnych gdy siedzimy za kierownicą samochodu czy nawet przemieszczając się rowerem. Kto mnie zna wie, że gdybym miał wybór gdzie chciałbym mieszkać, wybrałbym bliskość morza, zatem Robert skazany był na częste przystanki, wysłuchiwanie moich westchnień zachwytu i próby uchwycenia odpowiedniego kadru. Czas mijał i z każdą chwilą pomiary wujka Celsjusza były dla mnie mniej korzystne. Doszło do tego, że gdzieś w połowie dystansu zaczynałem odczuwać zmęczenie i z każdym kilometrem moje i tak powolne tempo malało. Robert oczywiście okazywał mi wiele cierpliwości, a nawet podjął próby jakichś przemów motywacyjnych, a przyznać trzeba, że dobry jest w te klocki.

Najtrudniejszy okazał się końcowy odcinek, z małymi podbiegami i zbiegami. Normalnie ucieszyłbym się na spore zacienienie, a tak wygląda trasa między Juratą, a Helem, jednak wcześniejsze przypalanie na odkrytym terenie, wyrządziło spore spustoszenie. Dzięki Bogu, przez cały ten czas pamiętaliśmy o odpowiednim nawodnieniu i w każdym kolejnym miasteczku napełniałem oba bukłaki, ten w plecaku, jak i ten naturalny w brzuchu. Bez tego nie miałbym szans nawet spacerem dotrzeć do celu. Wiem, że Robert znał doskonale tę trasę i widział, że końcówka będzie najtrudniejsza, ale gdzieżbym go podejrzewał o podstęp czy jakieś niecne intencje

Najważniejsze, że udało nam się dotrzeć do końca i zrealizować jedno z moich licznych biegowych marzeń. Cóż z moją metryką i stanem zdrowia, trzeba się cieszyć z samego faktu osiągniecia celu, a styl… Na styl mogą sobie pozwolić ci, którzy na poważnie, a nie dla kilku krótkich chwil uniesień uprawiają tę najbardziej z pierwotnych ludzkich aktywności jaką jest bieganie.

Jeśli ktoś jeszcze pamięta początek mojego przydługiego wpisu, wspomniałem tam, że w części zrealizowałem moje marzenie. Skoro cały dystans zaliczyłem, to dlaczego wspominam o części? Chciałem i nadal tego pragnę przebiec cały Półwysep Helski, a nie wlec się niczym budowa elektrowni jądrowej w Polsce. Jeśli Bóg w swej Opatrzności zechce, to pokonam całą trasę biegiem. Tym razem Półwysep mnie upokorzył, ale on raczej pozostanie w tym miejscu jeszcze przynajmniej przez jakieś kilka tysięcy lat i może uda mi się tam wrócić, za mojej ziemskiej kadencji… Na razie Robert zaproponował kolejne wyzwanie: Mierzeję Wiślaną. Oczywiście w tak dobrym towarzystwie jestem na tak, ale z wykluczeniem tropikalnych temperatur.

Moim gospodarzom bardzo dziękuję i liczę, że dane nam będzie spotkać się wkrótce, bo cóż może się równać z rodziną i przyjaciółmi?

Na koniec proponuję coś z twórczości największego (moim zdaniem) geniusza muzyki elektronicznej i niestety zmarłego niedawno Vangelisa. Chciałbym powiedzieć, że nasz bieg wyglądał równie efektownie jak na teledysku, ale nie było tak podniośle i elegancko – oczywiście z mojego powodu. Życzę miłych wrażeń i zapraszam do posłuchania i oglądania: