Moje pierwsze ultra!

23 września 2020

Chciałbym odtrąbić sukces ukończenia pierwszego ultramaratonu, ale mam pewien niedosyt… Jednak zacznijmy od początku.

Lokalizacja biegu: Wieliszew w woj. mazowieckim. Dystans do przebiegnięcia 63 km ku upamiętnieniu poszczególnych dni Powstania Warszawskiego. Limit czasu: 10 godzin.

Pojechałem w typowym towarzystwie na taką imprezę, czyli z osobą, która w jakimś sensie jest winna temu, że bieganie mnie wciągnęło. Jacek, który jest dla mnie nie tylko przyjacielem, ale wzorem biegowego szaleńca zgodził się jechać przez pół Polski, by towarzyszyć mi w próbie realizacji mojego marzenia. Po dojechaniu do Wieliszewa, zameldowaliśmy się w biurze zawodów, by odebrać pakiety startowe i podpisać odpowiednie dokumenty, że robimy to własną odpowiedzialność. Ten element procedur przedstartowych zawsze wywołuje u mnie dreszcz niepokoju. Człowiek zakłada, że będzie dobrze, ale słyszy się czasem, że podczas jakiejś imprezy biegowej, ktoś miał kontuzję, a nawet zmarł. W takich chwilach stawiam sobie wiele egzystencjalnych pytań. Oprócz numeru i koszulki, każdy uczestnik otrzymał biało-czerwoną flagę mocowaną na ramię, z którą miał biec.

Po odebraniu pakietów zagadaliśmy gości, którzy montowali swoje stoiska handlowe, bo zawsze przy większych imprezach biegowych można zaopatrzyć się w jakieś nowinki sprzętowe. Ku mojej radości  panowie rozkładali stoisko z butami Brooks – to moja ulubiona marka. Oprócz możliwość zakupu butów, można było zbadać swoje stopy na wielkim komputerze z wmontowanym skanerem i kamerami. Oczywiście ulegliśmy pokusie zbadania stanu naszych stóp i nóg. Samo badanie trwało kilkanaście minut po czym można było przymierzyć odpowiednie obuwie. Postanowiłem skorzystać z okazji i kupić jedną parę, tym bardziej, że były w promocyjnej cenie. I tu popełniłem błąd. Nie chodzi o zakup bytów, które są rewelacyjne, ale dałem się przekonać, że mogę w nich biec następnego dnia. Wydawało mi się to niedorzeczne, ale poszukaliśmy informacji w necie na temat sprzedawcy i okazało się, że gość przebiegł więcej biegów ultra niż mam lat. Powiedział, że obecne buty biegowe są tak robione, że można w nich swobodnie biegać, bez konieczności rozbiegania… Tak też postanowiłem zrobić.

Patrycja Bereznowska, prawdziwa mistrzyni

Nocowaliśmy w klasztorze Braci Kapucynów w Zakroczymiu, którzy przyjęli nas bardzo serdecznie. Dobrze przed takim wysiłkiem przygotować się duchowo, a trudno o lepsze miejsce niż klasztor. Spacery po wielkim ogrodzie, sakrament pojednania i Eucharystia, to mój życiowy, a nie tylko biegowy doping. Rano skoro świt wróciliśmy do Wieliszewa, by zmierzyć się z tym wielkim (jak dla mnie) dystansem. Z racji na wirusowe zamieszanie, start był podzielony na kilka grup. My startowaliśmy w pierwszej, co i tak nie uchroniło mnie przed zajęciem jednego z ostatnich miejsc 🙂

Oprawa przy starcie i tuż po rozpoczęciu biegu była fantastyczna. Odśpiewaliśmy hymn państwowy, a żołnierze wciągnęli flagę na maszt. Udało nam się poprosić o zdjęcie p. Patrycję Bereznowską, która w biegach długodystansowych ma wielkie osiągnięcia i zdobywała laury na wielu imprezach krajowych i zagranicznych. Jako mieszkanka Wieliszewa, jest ambasadorem tego biegu i jeśli tylko jej czas pozwala, bierze udział w tym biegu. Przy dystansach jakie ona biega, Ultramaraton Powstania, może traktować jako miłą przebieżkę… Zachęcam do poszukania informacji na jej temat, bo osobowość to wielka, choć skromna i pokorna – ale to ponoć cecha mistrzów!

O 6:30 dano sygnał do biegu. Początkowo biegliśmy w zwartej grupie z biało-czerwonymi flagami, bo taki tu zwyczaj. Odpalono też race, co podkreśliło jeszcze charakter tego biegu. Po jakimś kilometrze, rozpoczęło się prawdziwe ściganie i jak to mam w zwyczaju szybko strategicznie ulokowałem się na końcu stawki 😉 Trasa całego biegu przebiega w zróżnicowanym terenie. Jest trochę asfaltu, bo mija się wiele małych miejscowości, ale w większości to drogi leśne i polne. Najtrudniejsze były łachy piachu w lasach i długie odcinki po odkrytym terenie wśród pól, gdzie potężnie dawał się we znaki upał.

Przed nami ostatni punkt kontrolny – wieża kościelna w Wieliszewie.

Na szóstym kilometrze otrzymaliśmy zalaminowane kartki z czternastoma punktami kontrolnymi. Na każdym z nich czekał żołnierz, który dziurkaczem zaznaczał osiągniecie kolejnego etapu. Do zaliczenia biegu, potrzebne były wszystkie punkty. Nie było szansy na zabłądzenie, gdyż trasa byłą doskonale oznaczona, a w newralgicznych miejscach czekali wolontariusze, którzy pomagali biegaczom. Co do owych punktów kontrolnych, jeden zasługuje na szczególne wyróżnienie. Była nim wieża kościelna w Wieliszewie na 62 kilometrze. Dla wielu biegaczy to wielkie wyzwanie, bo w celu zaliczenia tej atrakcji, należy wejść na samą górę, co przy 62 kilometrach w nogach, pozostawiło raczej bolesne wspomnienia.

Przyjaciółka, która namówiła nas na ten bieg, podkreślała nadzwyczajną gościnność mieszkańców Wieliszewa i okolicznych miejscowości. Przyznaję, że podszedłem do tych wiadomości z dużą ostrożności i zabrałem małe „conieco” na drogę. Jednak wieści o serdeczności mieszkańców okazały się i tak zaniżone. W każdej miejscowości witano nas suto zastawionymi stołami. Gospodynie częstowały domowymi wypiekami i napojami energetycznymi ich własnego przepisu. Uśmiech, życzliwość spotykał nas za każdym zakrętem. Czegoś takiego nie spotkałem na żadnym biegu. Generalnie przez dwa kolejne dni nie musiałem nic jeść i pić. Zamiast spalić kalorie, to je zyskałem i do dziś borykam się z otyłością wywołanych gościnnością. Chociaż wiem, że raczej nikt z tych wspaniałych ludzi nie przeczyta mojego wpisu, to jednak pragnę im z całego serca podziękować: JESTEŚCIE WSPANIALI I NIECH DOBRY BÓG WAM WYNAGRODZI WSZELKIE DOBRO!!!

Dlaczego na początku wspominałem o pewnym niedosycie? Zemściła się na mnie moja nieroztropność. Pobiegłem w nierozbieganych butach. Przez pierwsze 30 km było wszystko wspaniale, ale wtedy rozdarłem sobie odcisk, który się utworzył i tak kuśtykałem przez kolejne 33 km. Po asfalcie mogłem jakoś ustawić nogę i wolno biec, ale na nierównym terenie, było koszmarnie. Na szczęście przez pierwszą część wyścigu, nadrobiłem na tyle, że nawet utykając zmieściłem się w limicie, chociaż zajęło mi to ponad 9 godzin. Jeśli Bóg pozwoli i żona zasponsoruje, to chciałbym tam wrócić, by jeszcze raz pobiec i cieszyć tą wspaniałą trasą. To idealny bieg, jeśli pragniecie się zmierzyć pierwszy raz z ultra dystansem. Tylko załóżcie  buty sprawdzone w boju.

Na koniec chciałbym jeszcze komuś podziękować. Doświadczyłem wielkiej troskliwości służb medycznych, które dwukrotnie opatrywały moje otarcie. Wszyscy wolontariusze, wojsko, harcerze, policja, straż pożarna czy ratownicy medyczni sprawili, że można się było czuć bezpiecznie i delektować każdym przebytym kilometrem. Dziękuję! W formie wdzięczności dedykuję Wam piękną piosenkę zespołu Marillion z całkiem sensownym tekstem: