Marzenie na 50%
Kto nie ma marzeń? Jestem przekonany, że każdy je ma. Jednak ich realizacji podejmują się nieliczni. I chociaż nie należę do osób szczególnie odważnych i wytrwałych, postanowiłem zmierzyć się z jednym z największych moich marzeń. Nie jestem przesądny i napiszę o POŁOWICZNYM spełnieniu jednego z nich.
Kilka lat temu, przyjaciel odpalił komputer i pokazał mi zwiastun pewnego biegu i jeśli istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, to właśnie wtedy to przeżyłem. Od tamtej pory małymi krokami zmierzam do sfinalizowania mojego biegowego marzenia. Czy uda się je zrealizować w pełni? Tylko Bóg to wie, ale dopóki sił i zdrowia będę próbował, bo kimże byłby człowiek bez marzeń? Chociaż cel wydaje się dla mnie wręcz nieosiągalny, to nie mam zamiaru się poddać. Powoli, byle do przodu. Bez wytrwałości i sporej dawki odwagi człowiek nie wzniósłby się ponad ziemię, nie przepłynął oceanów i nie zbudował gotyckich katedr. Naturalnie, moje marzenie, nie przejdzie do historii, bo co roku setki osób je realizuje, jednak proszę wcześniejsze zdanie potraktować jako swoistą „gadkę” motywacyjną . Poznałem kilka osób, które bez większych emocji mówiły, że jest to SPOKOJNIE do zrobienia. No tak… Chciałbym i ja kiedyś to napisać, jednak dziś nie mam owego spokoju i to z dwóch powodów: 1. Nie wiem, czy uda mi się zapisać na pełny dystans, a nawet jeśli tak, to czy po weryfikacji mojego zgłoszenia organizatorzy wyrażą na to zgodę; 2. Nawet jeśli proces zapisów przebiegnie zgodnie z planem, to nie mam pojęcia jak się do tego przygotować. Dystans 150 km – bo o tym marzę – to delikatnie mówiąc w moim przypadku, jak rzut motyką w naszego ziemskiego satelitę. Jednak ten wpis, niech będzie podsumowaniem moich zmagań na odcinku 70 km.
Dzień startu wyznaczono na 23 października. Rozpoczęcie w miejscowości Chyrowa. Meta w Komańczy. Nocleg u gościnnych Braci Kapucynów w Krośnie, za co z całego serca Bóg zapłać! Ekipa podzielona była na dwie grupy. Jacek (tak, to ten, który mnie w to wciągnął) wraz ze swą małżonką Joanną, udali się od razu do Krynicy, gdzie przygodę biegową rozpoczynały dwie grupy: 150 i 100 kilometrów. Ci pierwsi startowali o godzinie 1:00, a setka (w tym Jacek) godzinę później. Druga grupa liczyła cztery osoby, dwie wolontariuszki w składzie moja starsza córka i jej przyjaciółka ze szkoły i dwóch biegaczy. Robert, który po starcie w edycji wiosennej przebiegł 48 km i postanowił nie wiedzieć czemu, powtórzyć ten wyczyn w październiku i ja na starcie pierwszego w życiu górskiego ultra. Robert wystartował z Iwonicza o 9:30. Poszło mu chyba dobrze, bo wiele godzin później gdy wróciłem do Krosna, siedział zrelaksowany i uśmiechnięty popijając ciepłą herbatkę. W moim przypadku było nieco bardziej… zróżnicowanie.
Na miejsce startu przyjechałem autobusem. Chyrowa pogrążona była jeszcze w ciemnościach, a biegacze w napięciu oczekiwali na rozpoczęcie rywalizacji. Ustawiłem się z tyłu stawki, co jest już moją tradycją. Punktualnie o 7:00 puszczono nas na trasę. Na Łemko stawia się na punktualność. Obiecywałem sobie ograniczać czas na pstrykanie fotek, ale wschód słońca na pierwszym podbiegu wymógł na mnie chwilę adoracji. I to jest plus biegania dla czystej przyjemności, że można (w zależności od limitów) przystanąć i podziwiać otoczenie, a proszę mi wierzyć, że w Beskidzie Niskim jest się czym zachwycić.
Początek był bardzo przyjemny, a kilometry mijały bezboleśnie. Jednak podejście pod Cergową dało mi mocno popalić. W sumie nie wiem dlaczego, bo zaliczałem trudniejsze góry. Tu jednak nogi były niczym z ołowiu. Byłem załamany, bo przebiegłem nieco ponad 10 kilometrów, a już ciągnąłem na oparach i pojawiła się nawet koszmarna myśl o zejściu z trasy. Dokonałem szybkiego „autoopierniczu” i wyznaczyłem sobie cel do pierwszego punktu odżywczego w Iwoniczu (22 km). Na Cergowej zmusiłem się nawet do wejścia na wieżę widokową (było warto) i poczłapałem do upragnionego punktu. Gdy zobaczyłem deptak poczułem ulgę, ale przecież nie po to przyjechałem. Nagle zobaczyłem spacerującą siostrę zakonną. Pozdrowiłem ją i poprosiłem o modlitwę w intencji odzyskania sił. Zapytała o moje imię i z uśmiechem dodała, że już przystępuje do działania. Napiłem się ciepłej herbatki, zjadłem dwa ciasteczka i postanowiłem dotrzeć do kolejnego punktu w Puławach Górnych (41 km). I tu stało się coś dziwnego. Nie wiem kiedy, ale całkowicie zapomniałem o zmęczeniu. Jestem przekonany, że modlitwa tej siostry została wysłuchana. Zapewne już nigdy jej nie spotkam,ale nic nie stoi na przeszkodzie, bym teraz ja jej się odwdzięczył tym samym.
Od Iwonicza, trasę już znałem i jakoś było mi raźniej z każdym krokiem. Jeszcze kilka kilometrów odczuwałem wspomniany kryzys, by z czasem znów cieszyć się widokami i możliwością rywalizacji ze swoimi słabościami i jedyną walkę jaką musiałem toczyć, to z pokusą ciągłego robienia zdjęć, bo choć nie wspomniałem o tym wcześniej, ale pogoda była rewelacyjna, tak do biegania, jak zdjęć. Syty pięknymi widokami samotnie dotarłem do Puław Górnych. Tam już nie myślałem o zejściu z trasy. Postarałem się najszybciej jak to tylko możliwe, opuścić miłych wolontariuszy i troskliwych ratowników GOPR, bo każda dodatkowa minuta w takim miejscu sprawia, że trudniej jest znów podjąć wyzwanie. Choć punkty odżywcze są ogromnym wsparciem i koniecznością, to pod względem podcinania motywacji, bywają niebezpieczne. Na szczycie Tokarni miałem też ciekawe spotkanie. Słońce chyliło się ku zachodowi i zobaczyłem fotografa leżącego na ziemi. Rozpoznałem go i zapytałem, czy mam poczekać aż pstryknie zdjęcie pięknego drzewa, a on nie odrywając oka od aparatu powiedział: leć, bo czekam na ciebie. No to poleciałem i doczekałem się pięknego zdjęcia autorstwa Pawła Zająca. Ogólnie ŁUT ma szczęście do niesamowitych fotografów. Spotkałem jeszcze m.in. Karolinę Krawczyk. Większość z nich to ludzi, którzy również biegają po górach i doskonale rozumieją, gdzie się ustawić i co pokazać, by uchwycić wspaniałość takich imprez. Oto link do całej relacji Pawła, a warto zobaczyć, bo fotki są NIESAMOWITE:
https://www.facebook.com/media/set?vanity=lemkowynaultratrail&set=a.4442727049154857
Niestety w okolicach kolejnego punktu odżywczego, pojawił się kłujący ból odczuwany przy zbiegach po zewnętrznej stronie kolana. Jednak jeśli idzie o podbiegi lub odcinki proste, to wszystko było w normie. Można było zatem walczyć z kolejnymi kilometrami. Znalazłem nawet inny sposób asekurowania się kijkami na podejściach i zbiegach. Tutaj zaowocowało regularne chodzenie na siłownię i ćwiczenia w domu. Wkrótce po opuszczeniu ostatniego wodopoju w Przybyszewie, zaczęło się ściemniać i pierwszy raz musiałem skorzystać z czołówki. I tu popełniłem błąd żółtodzioba. Kupiłem w Biurze Zawodów czołówkę Petzl Actik Core, ale przy rozpakowywaniu nie zauważyłem dołączonego akumulatorka. Kupiłem zatem baterie i po sprawdzeniu zapakowałem do plecaka. Miałem jeszcze dodatkową czołówkę Fenixa, z którą biegam po parku. Nie przewidziałem jednak, że lampka Petzla w niecałe 3 godzinny wyczerpie baterie. Stanąłem więc w całkowitych ciemnościach w celu wydobycia zapasowej czołówki i nagle dopadł mnie inny zawodnik z mojego dystansu. Zapytał czy wszystko gra, co jest raczej standardowym zachowaniem wśród biegaczy górskich, a gdy streściłem mój problem, wydobył z plecaka rezerwowe paluszki i mi je dał. Stwierdził, że jemu wystarczy. Zauważyłem, że jest w nieco gorszym stanie niż ja, więc postanowiłem towarzyszyć mu aż do mety i zagadywać go, by nie skupiał się na odliczaniu kilometrów. Okazał się świetnym kompanem w rozmowie i ostatnie sześć czy pięć kilometrów zeszło nam w sielskiej atmosferze jak na zwykłym popołudniowym wybieganiu. Gdy zbiegliśmy do Komańczy czekał na niego jego szwagier, z którym przyjechał i tak w trójkę dotarliśmy do mety, a tam ciepłe jedzonko, piwko, ciepła hala, ognisko i radość. Wśród wolontariuszy na mecie uwijała się moja pierworodna z przyjaciółką, co też było dla mnie dodatkowym pokrzepieniem na mecie.
Przebrałem się, usiadłem przy ognisku, co utrwaliła na zdjęciu Karolina Krawczyk, która swoimi zdjęcia uświetnia wiele imprez biegowych. Zobaczcie całą galerię z Łemko, a poniżej link do mojego portretu:
https://www.facebook.com/lemkowynaultratrail/photos/pcb.4445880495506179/4445842148843347
Siedziałem i robiłem podsumowanie. Stwierdziłem, że chyba taki dystans to dla mnie maks, że trzeba być rozsądnym i takie tam, ale w tym samym momencie na metę wbiegł pewien Anglik, który ukończył 150 km. Po przekroczeniu linii padł na kolana, skulił się do do ziemi ciężko oddychając i łkał. Wolontariusze przywykli do takich widoków odczekali chwilę, a gdy tylko nieco uniósł głowę, nałożyli mu medal i wręczyli bluzę z napisem: FINISHER. Gdy nieco doszedł do siebie, siadł przy ognisku tuląc medal i bluzę. Płakał przy tym jak małe dziecko ze szczęścia. Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej już wiedziałem… Jeśli Najwyższy pozwoli i umiłowana żona opłaci, to zrobię to. Amen
PS. Jeśli chodzi o wynik, to nie ma się czym popisywać. Na 203 osoby, które ukończyły ten bieg zająłem 198 z czasem 12 godzin i 24 minut.
Polecam również galerie Michała Loski:
https://www.facebook.com/MichalLoskaFotografia/photos/pcb.123638213387116/123632680054336/
oraz Michała Buczyńskiego:
https://www.facebook.com/media/set/?vanity=lemkowynaultratrail&set=a.4449195451841350