„Marzenie, które niesie cierpienie” – rzekła żona

22 maja 2021

Toast po spełnieniu marzenia

„Marzenie, które niesie cierpienie” – rzekła z uśmiechem moja urocza żona, walcząc z zakwasami przy schodzeniu z czwartego piętra. Cóż, sama tego chciała. To skutek tego, że kilka lat temu zobaczyła niesamowity zwiastun biegu górskiego. Teraz mogła owe marzenie zrealizować. Ma za sobą najkrótszą z pięciu tras jakie oferują organizatorzy Łemkowyny Ultra Trailu. Za nami wiosenna edycja tego kultowego biegu.

Wiosna nie jest porą na Łemko. Tradycyjnie bieg odbywa się w październiku, gdy błoto jest najlepsze Jednak z racji na znanego nam wirusa, ubiegłoroczna impreza została odwołana i przełożona na 14-16 maja. Oczywiście w tym roku również zaplanowano zawody w jesiennym terminie na 22-24 października. Skoro jednak do jesieni pozostało sporo czasu, zatem napiszmy kilka słów o wiosennej przygodzie, która odbyła się w tym miesiącu. Wyruszyliśmy dwoma samochodami w składzie: Iwona czyli moja szanowna małżonka, Ania nasze medyczne zaplecze i prywatnie bliźniczka mojej żony, jej mąż Andrzej z zamiarem zmierzenia się z dystansem 48 km, moi przyjaciele Robert (48 km) i Jacek (70 km). Oczywiście z kronikarskiego obowiązku pragnę odnotować, że przez tego ostatniego zaczęło się całe to zamieszanie z bieganiem po górach. Na czas pobytu skorzystaliśmy z gościnności Braci Kapucynów w Krośnie.

Iwonicz. Start.

Największe doświadczenie w biegach górskich miał oczywiście Jacek, który postanowił zawalczyć o dzwonek z zieloną wstążką. Pominę fakt, że dzwonki były w kolorze „oczostrzelistym” lub mało męskim, czyli różowym. To chyba jakaś sezonowa moda, ale dlaczego na litość boską róż??? Była to w jego wykonaniu taka przystawka przed pierwszą setką i marzeniem o pełnym dystansie 150 km. Rzeczywiście przebiegł 70 kilometrów i nawet tego nie odczuł. To jakieś nieporozumienie. Zakładam, że ktoś przetoczył mu krew jakiejś kozicy lub innego górskiego ssaka, bo na widok każdego wzniesienia nozdrza mu się rozszerzają i stopy niecierpliwie rwą się do biegu. Tak, to zdecydowanie musi być rezultat jakichś nielegalnych eksperymentów medycznych. Robert i Andrzej to również mocni zawodnicy, chociaż ten drugi głównie biega po ulicach i wędruje po górach, a Andrzej raczej jest typem nizinnym. Iwonka i ja należymy do totalnych amatorów ze sporą dawką determinacji.

Start 48 i 70 kilometrów odbył się w sobotę, a trzydziestka w niedzielę. Żałuję, że Iwonka nie doświadczyła atmosfery na mecie, bo podobnie jak ja przekroczyła limit czasu i finisz odbył się w obecności wolontariuszy rozbierających płotki i banery. Cóż, wiem jak to jest, bo zaliczyłem już bieg, gdzie zdjęto maty pomiaru czasu i prawie wszyscy wyjechali… Przykre, że spotkało to właśnie ją, ale to skutek wyznaczonych limitów i puszczenia tego dystansu właśnie w ostatnim dniu. Nie zmienia to jednak faktu, że wolontariusze byli rewelacyjni, tak w biurach zawodów, jak i na trasie. Tak, ludzie tworzący atmosferę tego biegu, to zdecydowanie ogromny atut. Uśmiech, dyspozycyjność, humor, troska… mógłbym tak długo wymieniać. Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że oni zwyczajnie uwielbiają sprawiać radość biegaczom.

Co do warunków, to kolorystycznie była to wiosna, jednak pod względem temperatury i ilości opadów raczej aura jesienna. Na pytanie o słynne błotko, odpowiadam, że było, choć nie było tragedii. W porównaniu z ubiegłorocznym Rzeźnikiem, w którym biegł Jacek (a jakże!), tu warunki były idealne. W sobotę pogoda była wspaniała i jedynie Iwona w niedzielę musiała się zmierzyć z wszelkimi rodzajami błota, z których słynie Łemkowyna. Jak dla mnie była to kopia warunków sprzed dwóch lat, gdy również zaliczyłem 48 kilometrową przygodę. Fakt, że w tym roku w planach była siedemdziesiątka, jednak grudniowa kontuzja i biegowa absencja do marca, zweryfikowały moje plany. Cieszę się, z tego co mam.

Może coś o trasie i związanych z nią perypetiach. Generalnie w okresie powrotu do biegania, nie zrobiłem więcej niż 15 km jednorazowo, co zapewne nie jest wynikiem imponującym, w porównaniu górskim maratonem. Postanowiłem zatem się dobrze bawić i nie przejmować dystansem. Plan był taki, że dotrę do dwóch punktów żywieniowych, a potem się zobaczy. Jak będzie kiepsko, to zwyczajnie zejdę z trasy. Plan prosty i minimalistyczny. Jednak nie wliczyłem do projektu mojego uporu. Co innego planować w zaciszu domowym gdzie łatwo o racjonalne kalkulacje i wyliczenia, a co innego trzymać się tego planu podczas wymarzonej od półtorej roku imprezy, gdy widzi się tylu biegaczy, spotyka z życzliwością organizatorów i syci oko wspaniałymi widokami. Wtedy górę bierze pragnienie stawiania kolejnych kroków i przesuwania granic. W biegach górskich uwielbiam właśnie tą ciekawość, co jest za kolejnym zakrętem lub wzniesieniem, a Łemkowyna jest pod tym względem bardzo zróżnicowana. Oferuje tereny podmokłe i wielkie przestrzenie pól, doliny i rozległe widoki ze szczytów, ciemne lasy i piękne połoniny. Plany planami, ale rzeczywistość wszystko weryfikuje.

Już na czwartym kilometrze obtarłem sobie piętę i pojawiła się myśl o zejściu z trasy. I tu na scenę wchodzi zawziętość. Postanowiłem kuśtykać do Puław Górnych na ok. 19 kilometrze trasy. Wszak tam według planu trasy był nie tylko „paśnik”, ale także punkt medyczny. Szybko zostałem zdegradowany na koniec stawki i pozostałem sam na szlaku. Dwa lata temu nie miałem poczucia pustki w terenie, bo przez cały bieg mijał mnie ktoś lub jakimś cudem ja mijałem kogoś. Tym razem zawodnicy startujący ze mną z Iwonicza Zdroju zostawili mnie daleko w tyle, a ci z Chyrowej (70 km), mieli jeszcze spory odcinek do mnie. Nie ukrywam, że pięta mocno mi doskwierała, szczególnie na podbiegach i podejściach, jednak ulga czekała mnie na 10 kilometrze, gdzie siedzieli dwaj wolontariusze, którzy bardzo chętnie udzielili mi pomocy. Miałem apteczkę i choć plaster był do niczego, to owinęli mi nogę bandażem, by ograniczyć obcieranie. Od takiego urazu się nie umiera, więc parłem do przodu licząc na fachowość ratowników GOPR. Gdy zobaczyłem napis Puławy Górne radość mnie rozsadzała, bo ulga była na wyciągniecie ręki. Rzeczywiście trzech ratowników rzuciło się na moją nogę niczym klienci sklepów RTV w czarny piątek. Skutek? Noga zaopatrzona i przy dopingu wolontariuszy wyrzucono mnie na trasę.

Kolejny cel? Przybyszów gdzie zlokalizowano ostatni na trasie punk żywieniowy, a stamtąd już tylko 13,5 kilometra do mety w Komańczy. Od Puław przez pewien czas biegnie się wśród pól, by w końcu wejść w las i tak prawie do kolejnego punktu. Ta część trasy bardzo mi się podoba. Ciągłe krótkie podejścia i zbiegi wśród przepięknych drzew, by nagle wybiec na szeroką otwartą przestrzeń, gdzie można pieścić oczy rozległymi panoramami. Nigdy nie pokonałem całego szlaku beskidzkiego, ale ta część robi fantastycznie wrażenie.

W Przybyszewie czekała mnie kolejna nagroda, czyli dobrze wyposażony punk z piciem i jedzeniem oraz najmocniejsza strona w postaci przemiłych wolontariuszy. Nie wiem czy to tylko moje spostrzeżenie, ale tuż po opuszczeniu punktu w Przybyszewie, oznakowanie trasy jakby znikło, aż do rozwidlenia około kilometra dalej. Nabrałem nawet podejrzeń, że organizatorzy zmienili trasę. Nie wiem czy ta część trasy nie została oznakowana, czy ktoś pozdejmował wstążki, ale ktoś, kto nie znał trasy, mógł się w tym miejscu pogubić.

Na owych kilkunastu kilometrach czekało mnie trochę brodzenia w błotku, co ponoć na Łemko jest normalne i pewna zachwycająca niespodzianka. W pewnym momencie wybiega się z lasu na rozległe pola. Uwielbiam otwarte przestrzenie nawet bardziej niż lasy. Tym razem czekała dodatkowa atrakcja. Oprócz przestrzeni, której się spodziewałem, moje uszy zostały wypełnione przepięknym śpiewem skowronków. Nie wiem czy to akurat skowronki tak charakterystycznie śpiewają na polach, ale tak twierdzi moja żona, a żony raczej słucham To jeden z najpiękniejszych dźwięków jakie znam. W pewnej chwili stwierdziłem, że skoro i tak nie zmieszczę się w limicie, to może położę się na kilkanaście minut na trawie i posłucham tych śpiewów, ale jednak instynkt walczaka wziął górę i wkrótce zapuściłem się w ostatni przed metą las.

Jacek i Robert dopingują zawodników ŁUT 30

To jednak nie koniec atrakcji, bo na jakieś cztery kilometry przed metą w środku ciemnego lasu nagle robi się jasno, a to wszystko za przyczyną Roberta, który ukończywszy bieg, postanowił wybiec mi na przeciw i teraz czekał na mnie z uśmiechem szerszym niż mój obwód w pasie. Okazało się, że 48 kilometrów go tylko rozochociło do dalszego biegania w górach. Nie ukrywam, że było to przemiłe zaskoczenie. Wspólnie doczłapaliśmy do mety. To takie swoiste „braterstwo biegowe”

Po powrocie do Krosna czekał na nas pyszny obiad, jaki dziewczyny nam zamówiły w lokalnej restauracji. To najlepszy support! Nie wiem czy troska dziewczyn podyktowana była miłością czy zimną kalkulacją, bo w końcu następnego dnia to Iwona miała biec, a my ją zabezpieczać i dopingować. I nie ma znaczenia, że to dla jednych „tylko” 30 kilometrów, bo dla niej był to najdłuższy dystans, życiówka, swoiste K2 zdobywane zimą i za to ją podziwiam. Dlatego staraliśmy się wszyscy ją dopingować od startu do mety. Byliśmy na starcie drąc gardła nie tylko dla niej (choć w tym przypadku najgłośniej), ale również dla pozostałych zawodników, jak i również na mecie, gdzie był szampan i wiwaty. I zdradzę Wam, moi nieliczni czytelnicy, że byłem z jej walki dumny bardziej niż ze swoich zmagań. Jej promienny uśmiech na mecie był spełnieniem nie tylko jej marzeń, ale także moich, bo jako mąż życzę jej odwagi do realizowania marzeń. I nie ma znaczenia czy była pierwsza czy ostatnia, bo dla mnie zawsze jest pierwsza!

Okazuje się, że moje dwa wyjazdy na ŁUT, to dwa odkrycia muzyczne. Dwa lata temu mój przyjaciel odpalił w aucie utwór Marka Knopflera „Border Reiver”, który idealnie wpasował się nam w klimat biegu i Beskidu Niskiego. W tym roku to Robert nadał rytm i puścił nam CUDOWNĄ piosenkę grupy Dom o Zielonych Progach o górskim tytule „Góry i ludzie”. Poniżej można go odsłuchać, ale koniecznie w całości!!! Słucham tego prawie cały czas, nawet wtedy, gdy zapisywałem się na jesienną edycję Łemkowyny Ultra Trailu na dystansie 70 km… A zatem Łemko, ja wrócę!