Łemkowyna Ultra Trial

18 października 2019

Łemkowyna Ultra Trial i to powinno być tyle w temacie opisu biegu…

Prawie rok wyczekiwania, prawie rok karmienia się fantastycznymi zwiastunami filmowymi, prawie rok marzenia o kawałku blachy, który gra melodię zwycięstwa. I w końcu jest. Czy prawie rok czekania i prawie osiem godzin walki na szlaku ŁUT48, było tego warte? Oczywiście, że tak!!! Ledwo skończyłem jedno, a już marzę o czymś więcej…

Pojechało nas trzech i tyleż samo wróciło. Po wielogodzinnych zmaganiach z patologią autostrady A4, udało nam się po godzinie 21 dojechać do Krosna. Od razu stawiliśmy się w Biurze Zawodów zlokalizowanym w hali sportowej przy ulicy Bursaki. Młoda wolontariuszka po upewnieniu się co do mojej tożsamości, sprawdziła wyposażenie obowiązkowe i dopiero wtedy wydała mi chip i pakiet startowy. Wokół swoje stanowiska rozstawili przedstawiciele różnych firm, proponując akcesoria biegowe. Można tam było się ubrać, zjeść, a nawet skorzystać z usług fizjoterapeuty. Było też stanowisko z pamiątkami związanymi z Łemkowyną i tam spędziłem najwięcej czasu.

Organizatorzy umożliwili (po wcześniejszym wykupieniu biletów) dojazd na start autokarami. Nasz dystans startował z Iwonicza o godzinie 10.00. Limit to 8 godzin. Wydaje się dużo, jeśli ma się taką kondycję, jak moi towarzysze, ale dla mnie to spore wyzwanie. Bardzo chciałem ukończyć bieg, ale limit pozostawał w gestii marzeń. Na 48 km zgłosiło się 476 osoby, a wystartowało 371, do mety nie dotarło 11 osób. Muszę przyznać, że byłem również bliski podjęcia decyzji o zejściu z trasy, ponieważ między 18 i 23 kilometrem dopadł mnie kryzys. Pierwszy raz doświadczałem czegoś takiego. Muliło mnie i wiedziałem, że górą lub dołem, ale coś się zbliżało. Nie miałem żadnej mocy w nogach. Dziwne, bo wiele razy przebiegłem w górach dwadzieścia i więcej kilometrów i nigdy nic takiego nie czułem. Spodziewałem się raczej podobnych dolegliwości pod koniec biegu, a tu taka nieprzyjemna niespodzianka. Pojawiła się nawet myśl o zejściu z trasy. I tu dochodzimy do czegoś o czym czytałem, ale nigdy nie doświadczyłem, a mianowicie do stwierdzenia, że nie nogi biegają tylko głowa. Zmuszałem ciało do wysiłku, a siły czerpałem z głowy motywując się do parcia przed siebie. Kurcze, przecież prawie rok czekałem na to wydarzenie i miałbym teraz z tego zrezygnować… Nie ma mowy!

Kryzys tak jak szybko się pojawił, podobnie znikł. Złapałem drugi oddech i zabawa zaczęła się na nowo. Jednak wpływ na to miało nie tylko odpowiednie myślenie, ale także widoki, bo trzeba powiedzieć, że Beskid Niski oferuje widoki na wysokim poziomie. A, że pogoda była prawie idealna (z wyjątkiem bardzo silnego wiatru, szczególnie dokuczliwego na odkrytym terenie), można było oko nacieszyć złotą polską jesienią. To co widać na zwiastunach filmowych, nie odbiega od realu.

Na trasie mijałem dwa punkty żywieniowe. Pierwszy w Puławach Górnych, około 19 km i drugi w miejscowości Przybyszów. Na jednym ze spotkań przed biegiem usłyszałem, że głód i pragnienie na Łemko nie grozi i w pełni się z tym zgadzam. Największy szok przeżyłem w Puławach. Gdy dobiegałem do „paśnika” czekał na mnie młody człowiek z identyfikatorem i w bluzie wolontariusza. Myślałem, że coś ze mną nie tak, że może mam kiepskie międzyczasy i będę zdyskwalifikowany. Jednak jego uśmiech na całą szerokość twarzy podpowiadał mi, że nie ma wobec mnie złych zamiarów. Podszedł do mnie i powiedział, że na prawo mogę zjeść co i ile chcę, a on weźmie mój plecak i napełni bukłak i softflaski czym tylko zechcę. Zapytałem, gdzie go znajdę? Odparł, że to on mnie znajdzie i żebym o nic się nie martwił. Gdy popijałem ciepłą herbatę zrodziło się we mnie podejrzenie, że może to jakiś przebieraniec i pójdzie w długą z moimi dokumentami. Jakież było moje zdziwienie, gdy odwróciłem się i zobaczyłem go za moimi plecami cierpliwie czekającego z zaopatrzonym plecakiem. Pomógł mi go założyć, pożyczył mi dobrej drogi i podbiegł do kolejnej osoby, która właśnie wkracza w strefę dokarmiania. Stałem chwilkę zawstydzony swoją nieufnością i zachwycony jego życzliwością, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Warto tu podkreślić, że nie był to odosobniony przypadek. Ogromna otwartość na biegaczy spotkała mnie na każdym kroku, nie tylko ze strony wolontariuszy, którym chciałby z całego serca podziękować, ale również ze strony licznych kibiców. Cały czas czułem, że biorę udział w niesamowitej imprezie biegowej. Przypominało mi to bardzo imprezy z serii „Leśnik” czy „BUT”, o których wspomniałem we wcześniejszych wpisach.

Z całego bogatego menu, chciałbym wyróżnić zupę dyniową. Nie jestem zwolennikiem nowinek kulinarnych, ale to mnie zachwyciło. Trudno mi opisać smak, bo było to i słodkie i pikantne, zwyczajnie idealne. Od razu poczułem przypływ energii, a środku przyjemne ciepło. Poprosiłem żonę, by poszukała w internecie przepisu na to cudowne danie, bo czułem się po spożyciu tej zupy, jak po spożyciu dopingu. Każdemu, kto kiedykolwiek weźmie udział w ŁUT, polecam skosztowanie tego eliksiru mocy.

Było też trochę słynnego błota. Chociaż pogoda była słoneczna, to w zacienionych miejscach było dosyć grząsko. Organizatorzy mówią, że na Łemko można znaleźć chyba wszystkie rodzaje błota i rzeczywiście było tego do wybory i do koloru. Oczywiście nie było tak błotniście ja na zwiastunie z 2016 roku, ale namiastkę tej atrakcji można było doświadczyć. Jedno błoto jakby tylko czekało by zassać buty i zerwać je z nóg, a na innych nie można było postawić stabilnie nogi, bo nadawało się bardziej do ślizgania niż biegania. Tym bardzie podziwiam tych, którzy zmierzyli się z tą trasą po obfitych opadach lub w ich trakcie. Gdy ma się z tym do czynienia tylko na krótkich odcinkach, to jest to nawet zabawne, ale przez 150 km lub nawet 30… masakra.

Najtrudniejsze były odcinki po asfalcie. Nogi dostawały mocno popalić, choć może się wydawać, że po zbiegach i podbiegach, stabilny i twardy grunt powinien dać ulgę. Kto tak myśli, jest w wielkim błędzie. Już po kilku metrach człowiek oddałby ostatni żel energetyczny za kawałek trawy  lub kamienistego szlaku. I nie tylko ja miałem takie odczucia.  Wielu lepszych ode mnie biegaczy, dziwnie spowalniało na asfalcie i miast biec, mozolnie człapali. Zapewne jest jakieś medyczne wyjaśnienie tego fenomenu, ale na tę chwilę nie jest to zagadnienie, które spędzałoby mi sen z powiek. Nauczyłem się tego już na pierwszym biegu górskim, który finisz miał na nawierzchni asfaltowej. Szczególnie dłuży się kilkukilometrowy odcinek przed Puławami, ale tu wspomaga biegaczy wielu kierowców, którzy klaksonami i machaniem rąk pozdrawiają biegnących, a wielu otwiera okna i hałasuje dzwonkami, co rzeczywiście podnosi na duchu. Odrobina asfaltu jest również w samej Komańczy, ale tutaj niesie człowieka hałas dzwonków na mecie i mijający biegacze, którzy ukończyli już bieg. Przy takim dopingu, nie sposób powstrzymać się przed biegiem.

Na mecie czeka nas tłum kibiców i innych zawodników, nagroda w postaci ciepłego posiłku, podgrzewane namioty gdzie można się przebrać w suche rzeczy, wielki namiot z mnóstwem stołów przy których można zjeść i wypić piwko. Rozpalone są też ogniska, wokół których można się ogrzać i posiedzieć na leżakach. Była też balia z wodą, gdzie można było się odświeżyć. Wszystko zorganizowane na doskonałym poziomie. Generalnie jeśli chcesz doświadczyć świetnej przygody i poczuć się dopieszczony jako biegacz, to Łemkowyna Ultra Trail jest idealną propozycją dla ciebie.

Ledwo skończyłem jedno, a już marzę o czymś więcej… Za rok (jeśli Bóg da) marzę o próbie przebiegnięcia 70km.

Więcej informacji można zdobyć na stronie: http://www.ultralemkowyna.pl/aktualnosci

Polecam zwiastuny biegu:

A tu filmik dedykowany wolontariuszom:

Na koniec zwiastun powstały w tym roku: