Falownik z nieba
O każdej porze roku jestem gotów pojechać nad nasz cudowny Bałtyk. Odbywam tę podróż nie dla pogody, bo to loteria, ale dla szumu morza. Mogę godzinami w ciszy siedzieć na plaży, obserwując fale i wsłuchując się w ich kojący dźwięk. Podobne ukojenie w domu daje mi ukochana modlitwa – różaniec. Każda „zdrowaśka” jest niczym kolejny przypływ. Czasami w odpowiedzi na modlitwy Bóg ingeruje sztormem i zmienia rzeczywistość, tak jak np. linie brzegowe. Zdarza się też, że wyrzuca na ląd spoczywający na dnie morza skarb. Dzieje się tak w przypadku cudów, które są spektakularne i wyjątkowe…
Pod koniec czerwca postanowiłem spełnić moje małe biegowe marzenie. Pojechałem nad morze i wspólnie z przyjacielem pokonałem kilkadziesiąt kilometrów, by ostatecznie dobiec na Hel. Nie będę zgrywał bohatera i przyznam, że ostatnie kilometry były raczej mozolnym człapaniem, co spowodował nie tyle dystans, ile ogromny upał. Modląc się w męczarniach o finisz, pocieszałem się myślą, że za chwilkę wejdę do chłodnego morza i poczuję ogromną ulgę. Tak też się stało. Po kąpieli usiadłem na plaży, pozwalając, by fale obmywały mi obolałe stopy. W tej błogiej chwili oddałem się rozmyślaniom. Oto co pojawiło się w mojej głowie…
Nie skupiałem się wyłącznie na analizowaniu zmęczenia spowodowanego wysiłkiem fizycznym czy innych aspektach podologii. Moje myśli pobiegły ku bliskim, potem zatrzymały się na kwestii poszukiwania nowej pracy po kilkudziesięciu latach katechizowania, by w końcu skierować się ku Bogu i okazać wdzięczności za wszelkie dobro, którego doświadczyłem. W modlitwie różańcowej nie chodzi bowiem o „klepanie” (jak niektórzy z pogardą mówią) poszczególnych wezwań, ale o rozważanie najważniejszych chwil z życia Jezusa Chrystusa i Jego Matki. W medytacjach tych ukryta jest przecież prawda także o naszym życiu: Syn Boży podczas pobytu na ziemi doświadczył chwil radosnych i spektakularnych niczym błysk światłości, jak również bolesnych ponad ludzką miarę, by w końcu objawić się w chwale i nas do udziału w niej zaprosić.
W ostatnim czasie miałem okazję posłuchać trochę o różnych urządzeniach elektrycznych. Jednym z nich jest falownik. Ponoć służy on do zamiany prądu stałego, którym jest zasilany, na zmienny (jeśli zasadę jego funkcjonowania przekręciłem, przepraszam, w końcu jestem humanistą). Pomyślałem, że podobnie działa różaniec. Odmawiany stale, zmienia moje życie. Towarzyszy mi nie tylko wtedy, gdy jest dobrze, ale również gdy leżę na dnie bezradności i grzeszności. To moja lina ratunkowa, której kurczowo się trzymam, bo czuję, jak zmienia się moje nastawienie do ludzi, siebie i życia, ilekroć szepczę „Zdrowaś Maryjo…, zdrowaś Maryjo…”. Łapię się na tym, że odmawiam go w każdej wolnej chwili. Gdziekolwiek idę czy biegnę, szepczę tę modlitwę i wszystko staje się nie tyle piękne, co przynajmniej znośne, bo pięknie będzie dopiero z Bogiem.
Miłość do różańca nabyłem w młodości na rekolekcjach prowadzonych przez kapucynów. Podczas nich wieczorami zamiast respektować ciszę nocną, oddawaliśmy się długim rozmowom i młodzieńczym figlom, co kolidowało z harmonogramem życia klasztornego. Po kilku upomnieniach jeden z braci powiedział: „gadajcie, ile chcecie, ale najpierw odmówcie jedną część różańca”. Przystaliśmy na to z ochotą i zaczęliśmy w ciemnościach się modlić. Jakież było zdziwienie, gdy nagle jeden z nas zamilkł zmożony snem. Wydawało mi się to zabawne. Uśmiech zniknął z mojej twarzy, gdy rano wstałem i zobaczyłem odciśnięte na policzku paciorki różańca. Ktoś mógłby powiedzieć, że to kpiny z modlitwy, ale przecież zasnąłem z imieniem Jezusa i Maryi na ustach i obudziłem się z myślą o Bogu. Czy nie o to właśnie chodzi?
Tekst ukazał się w piśmie „Głos o. Pio” (wrzesień-październik)