Fajerwerki dla duszy
Wzrasta liczba ludzi, którzy korzystają z pomocy psychoterapeutycznej zamiast z sakramentu spowiedzi, gdzie przecież nie człowiek działa, tylko sam Bóg. Gdy okazuje się, że podczas modlitwy osobistej lub udziału w mszy świętej nie mamy nadzwyczajnych doznań, porzucamy praktyki religijne jak wytarte kapcie. Wciąż szukamy nowych bodźców, dreszczyku emocji.
Żyjemy w trudnych czasach. Nieustanna presja wywierana na każdego już od najmłodszych lat wyciska piętno i prowadzi do wielu komplikacji życiowych i zdrowotnych. Kilka przykładów. Oto pewna specjalistka od ludzkiej psyche obwieściła 1 września w audycji radiowej, że dzieci idące do pierwszej klasy są tego dnia pod ogromnym napięciem, co prowadzi do stresu. Albo: nastolatka poruszająca rytmicznie wyszminkowanymi ustami na uwagę nauczyciela, że takie zachowanie w szkole nie przystoi, stwierdza z nutą pogardy, że rzucie gumy uspokaja i pomaga w koncentracji. A obecnie furorę robi zabawka zwana Fidget Spinner, która ponoć uspokaja skołatane nerwy milusińskich. Oj, znerwicowane mamy społeczeństwo!
Jeśli odniosłeś, drogi Czytelniku, wrażenie, że dworuję sobie z tej „nerwowej” sytuacji, to doskonale odczytałeś moje intencje. Nie żebym był ostoją równowagi psychicznej i posiadł patent na gadżet czy aplikację chroniącą przed stresem. Po prostu uważam, że takich sytuacji nie mamy dzisiaj ani więcej, ani większych niż wcześniej. Poprzednie pokolenia miały inne wyzwania, jak wojna czy kilkudziesięcioletnia okupacja przez „zaprzyjaźniony kraj”, co na pewno jest nieporównywalne z oblaniem egzaminu, zawodem miłosnym czy utratą pracy. Poziom stresu jest proporcjonalny do wymagań, które stoją przed konkretnymi ludźmi. Mój ojciec z większym spokojem opowiada o swoim dzieciństwie podczas wojny niż o próbach usunięcia SMS-a ze swojej komórki.
Zatem nie idzie o to, by opanować stres i wszelkie emocje niczym w filmie Equilibrium, ale poszukać metod walki z tym pierwszym i sposobu wyrażania tych drugich. I w tym względzie zauważam pewne różnice pokoleniowe. Przeczytałem, że uczeni z University of Pittsburgh Medical Center na podstawie przeprowadzonych badań orzekli, że regularne odmawianie modlitwy poprawia stan zdrowia, zmniejsza stres, a nawet może wydłużyć życie o pięć lat. Nie wiem, czy te badania są wiarygodne, ale w uchu człowieka wierzącego brzmią pięknie.
Wciąż słyszę, że ludzie dziś powariowali, bo mówią lub robią niesłychane rzeczy. A może dzieje się tak, ponieważ powszechne stało się odrzucenie Boga? Kościoły pustoszeją, niektórzy hierarchowie głoszą poglądy jawnie sprzeczne z nauką Ewangelii (np. udzielanie Komunii Świętej rozwodnikom czy protestantom), seminaria się wyludniają, zakony (szczególnie żeńskie) borykają się z brakiem powołań, a wierni już nawet nie klękają przed przyjęciem Najświętszego Ciała Chrystusa. Wzrasta liczba ludzi, którzy korzystają z pomocy psychoterapeutycznej zamiast z sakramentu spowiedzi, gdzie przecież nie człowiek działa, tylko sam Bóg. Gdy okazuje się, że podczas modlitwy osobistej lub udziału w mszy świętej nie mamy nadzwyczajnych doznań, porzucamy praktyki religijne jak wytarte kapcie. Wciąż szukamy nowych bodźców, dreszczyku emocji. Nawet duchowni podczas rekolekcji i spotkań ewangelizacyjnych coraz częściej zamieniają tradycyjne przepowiadanie na rzecz nowoczesnych form, by ludzi na chwilę zatrzymać i skupić ich uwagę. Nie jestem wrogiem nowego, ale zadziwia mnie odrzucenie, szydzenie i negowanie tego, co stare i sprawdzone.
Otoczyliśmy się gadżetami modlitewnymi: przywieszkami, breloczkami, opaskami na nadgarstki czy aplikacjami na telefony. Podczas nabożeństw klaszczemy, skaczemy, tańczymy i licytujemy się, kto miał dłużej gęsią skórkę lub wylał więcej łez wzruszenia. Wszystko to przez pewien czas wywołuje dreszczyk emocji, ale szybko mija, jak kolejna moda.
Skąd to przekonanie? Tysiące młodych jeżdżą na rekolekcje, spotkania modlitewne, ale powrót do domu nagle u przytłaczającej większości z nich powoduje zanik wiary i praktykowanie chrześcijaństwa bezobjawowego. W szkole nie tryskają ewangelicznym zapałem, nie zapalają rówieśników, zwyczajnie ich nie ma. Jednak, gdy wejdę do kościoła i widzę skupioną, spokojną twarz starszej pani, która odmawia różaniec lub czyta modlitwy z wysłużonej książeczki do nabożeństwa, odkrywam, że oto na moich oczach wypełniają się słowa Jezusa:
„Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,28-30).
Wczytując się w żywoty świętych i obserwując wspomnianą wyżej babcię z różańcem, odnoszę wrażenie, że wiara to nie szczyty emocjonalnych uniesień i wzruszeń, ale heroiczne i stałe dążenie ku Bogu i przeżywanie z Nim codzienności.