Bolesne poszukiwanie smoka
Ostatnie miesiące pod względem uczestnictwa w imprezach biegowych, są raczej spisane na straty. Niestety wciąż borykam się z bólem nogi i na samą myśl o bieganiu, włącza się w mojej głowie sygnał ostrzegawczy: „UWAGA! Będzie bolało!”. Czy to zmusi mnie do całkowitej rezygnacji z ruchu? Pewnie, że nie! Oczywiście musiałem sporo ograniczyć aktywność fizyczną, ale nie ma mowy, bym całkowicie sobie odpuścił. Po pierwsze lubię to. Po drugie z tendencją do tycia, ruch pozwala utrzymać to w ryzach i sprawia, że (jak to głosi jedno z haseł na koszulkach biegowych) dzięki bieganiu można „zjeść więcej ciastków”. Wreszcie po trzecie, mam sobie jeszcze coś do udowodnienia… Ograniczyłem uczestnictwo w oficjalnych imprezach biegowych, co nie oznacza, że całkowicie odpuściłem. Jest wiele imprez, w których warto wziąć udział dla samej atmosfery, spotkania konkretnych ludzi, lub niesamowitych widoków, a czasami wszystkich powodów naraz. Dziś napiszę o biegu, który chętnie wpiszę na listę stałych punktów w kalendarzu biegowym.
Zacznijmy od tego, że to jedna z kilku imprez, którą organizuje grupa pasjonatów z Fundacji NA RATUNEK. W tym roku brałem udział w dwóch ich biegach i za każdym razem zachwycali mnie profesjonalizmem i nadzwyczajną serdecznością. Oni rzeczywiście znają się na tym, co robią, poczynając od szefostwa, a na wolontariuszach kończąc. Ich oferta obejmuje następujące biegi: „Ultra Roztocze”, „Zimowy Bojko Trail”, „Zimowy Janosik” i „Smok”. Naturalnie na każdej z nich są do wyboru różne dystanse od ultra do kilkunastu kilometrów. W tym roku zaliczyłem dwa: Ultra Roztocze i ostatnio Smoka. Niestety w obu przypadkach z racji na wspomniany ból i brak odpowiednich treningów, prosiłem o skrócenie dystansu. Na Roztoczu zaliczyłem 46 km (planowałem 64 km), a na Smoku 19 km (planowałem 30 km).
Smok odbywał się 26 października ze startem i metą w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej. Nigdy wcześniej tam nie byłem i dziś zadaję sobie pytanie, dlaczego pominąłem tak urokliwe miejsce? Dzięki Bogu są ludzie znający się na promowaniu tego, co najpiękniejsze w naszym kraju. Biegi górskie czy terenowe są ku temu świetną okazją. Zasadniczo o wielu miejscach nigdy nawet nie słyszałem, a dzięki bieganiu mogłem je odwiedzić. To jeden z wielkich plusów tej formy aktywności fizycznej.
Wyjechałem wraz z żonką przed świtem z Bytomia, gdyż chciałem być na miejscu jak najwcześniej z powodu potencjalnych trudności z miejscem do parkowania. Moją połowicę zostawiłem u jej kuzynki w Trzebini (niech nam wybaczą najazd o 6.00) i pojechałem dalej. Dojazd był niesamowity. Im głębiej zapuszczałem się w dolinę, tym droga stawała się węższa, a widoki wspanialsze. Wschodzące słońce muskające szczyty skalne i wydobywające piękne barwy jesieni z drzew i krzewów… Brak słów. Chyba na starość robię zbyt wrażliwy na piękno.
Zaparkowałem auto w wyznaczonym przez organizatora miejscu i odebrałem pakiet startowy. Start i meta były usytuowane tuż pod Sokolicą będącą najwyższym wzniesieniem w tej okolicy, na którą jak się okazało, miałem przyjemność się zaliczyć, gdyż trasy maratonu i dwudziestki biegły przez ten szczyt. Pokibicowałem biegaczom maratonu, którzy wystartowali o 7 rano, napiłem się ciepłej herbatki i spokojnie przygotowywałem się na start o 10.00. Początek biegu nie należał do szczególnie atrakcyjnych, gdyż trasa biegła przez kilometr asfaltową drogą, by później nawrócić i tą samą trasą wrócić w pobliże mety, gdzie skręcało się już między skały. Podyktowane to było względami technicznymi, by uniknąć kumulacji biegaczy z maratonu z nami w miejscu, gdzie było ostre podejście za pomocą lin. Jednak gdy tylko wpadliśmy na szlak, widoki z każdym krokiem stawały się coraz lepsze. Niestety moja prawa kita dawała mi popalić od jakiegoś piątego kilometra. Czyli jak można przeliczyć, ponad połowę trasy człapałem, jakbym ciągnął metalową kulę u nogi. Nie będę ukrywał, że oprócz bólu doskwierał mi brak kondycji, co szczególnie mocno dało o sobie znać na podbiegach, a tych nie brakowało.
Na mojej trasie był jeden punkt odżywczy i chociaż byłem z tyłu stawki, niczego nie brakowało. Woda, Cola lub „izo”, a oprócz tego owoce czy inne smakołyki na ząb. W moim przypadku Cola w brzuch, cola do bidonu, ciasteczko w garść i dalej na trasę. Tego rodzaju postoje staram się załatwić jak najszybciej, bo łatwo się rozleniwić i oklapnąć. Nie ma co czekać, gdy atrakcji moc czeka, bo zdecydowana większość trasy prowadzi przez dolinki i tereny zalesione. Był też etap asfaltowy, ale to tylko mały przerywnik, który sprawił, że tym bardziej doceniało się tereny dzikie. Oczywiście nie tylko biegacze podziwiali urok tego miejsca. Skałki były wręcz oblegane przez całe mrowie wielbicieli powierzenia swego życia linom, węzłom i innym tego rodzaju przyrządom. Całe rodziny zwisały ze ścian, chociaż nie pojmuję, jak to może sprawiać radość, to jednak szanuję, że tak spędzają wspólnie czas, a nie ślęcząc nad ekranami swoich telefonów w domu.
Cieszy fakt, że wyrobiłem się w limicie, chociaż i tak straciłem jakieś 40 minut w kolejce do liny na początku biegu. Jednak nie biegam dla czasów, ale od czasu do czasu dla przyjemności. Pod koniec trasy były niespodzianki w postaci przeprawy przez jakieś bagno i potoki, co dawało wielu uczestnikom wiele powodów do dobrej zabawy. Jednak gdybym miał porównać malowniczość trasy Smoka z Ultra Roztocze, to jednak krajobrazowo Roztocze wygrywa, chociaż trudno porównać 20-kilometrową trasę z maratonem. Ponoć Smok na dystansie 30 kilometrów jest poprowadzony najbardziej malowniczymi zakątkami, ale o tym przekonam się, jeśli Bóg da za rok, bo co do tego, że chciałbym tam wrócić, nie mam żadnych wątpliwości. Polecam te biegi z pełnym przekonaniem.
Link do filmiku z tego roku: