Błogosławieństwo fundamentalizmu. Tekst opublikowany w „Głos o. Pio” Nr 2 2022
Nie wiem, czy to wina mojego wieku, ale nie jestem zwolennikiem nowości. Lubię dawne malarstwo, gdzie drzewo to drzewo, a niebo ma kolor błękitny. Podobnie ma się rzecz z muzyką: wybieram klasykę z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tak samo zachowuję się w kwestiach związanych z wiarą, chociaż w przeszłości używałem nowych środków wyrazu w katechezie, szalałem na scenie ewangelizacyjnej, szokując widownię strojem i stylem mówienia. Zatem nie są mi obce nowinki. Przebyłem długą drogę od nowoczesnego duszpasterstwa do tradycyjnych form pobożności. Co stoi za tą zmianą?
Przed wielu laty w jednej z telewizji prywatnych natknąłem się na program, do którego zaproszono dwóch gości. Obaj byli katolikami: jeden kapłanem z zakonu jezuitów, a drugi świeckim publicystą. Program poświęcony był aborcji. Pomyślałem, że prowadzący się nie wykazał, zapraszając osoby o tych samych poglądach. Jakież było moje zdziwienie, gdy obaj panowie zaczęli ze sobą polemizować. Duchowny wykazywał się dość liberalnym stosunkiem do kwestii życia ludzkiego w przeciwieństwie do publicysty opowiadającego się po stronie poszanowania życia ludzkiego. Uzmysłowiłem sobie, że „nowe” idzie do nas szybciej, niż myśleliśmy.
Od tamtej pory zacząłem szukać odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań i ku mojemu zaskoczeniu odpowiedzi znajdowałem w tym, co stare i stojące niejako w opozycji do świata, co odwoływało się do niezmiennego autorytetu Boga, a nie szeroko pojętego komfortu człowieka, któremu nie wolno przypominać o takich drobiazgach jak sprawy ostateczne, by nie psuć mu dobrego samopoczucia. Przykładem był dla mnie pewien polski kapłan, który rozpoczynając pracę w Austrii, zachęcił wiernych do skorzystania z sakramentu pojednania i wspomniał przy tej okazji o rzeczywistości grzechu. Skutek był taki, że podziękowano mu za pracę i poproszono uprzejmie, ale stanowczo, by wrócił do swojego kraju. Dożyliśmy czasów, gdy trudno być katolikiem nie tylko w liberalno-lewicowym świecie, ale także w obrębie samego Kościoła. To nie nastraja optymistycznie.
Niepokoi mnie fakt, że sami katolicy są podzieleni w tak fundamentalnych kwestiach, jak życie ludzkie, nierozerwalność sakramentu małżeństwa, definiowanie rodziny czy udzielanie Komunii Świętej tym, którzy jej nie uznają, jak to ma miejsce w Niemczech. Dbamy o to, by niejako wtopić się w otoczenie: duchowni ubierają się jak przeciętni „cywile”, a zakonne habity są coraz bardziej „okrojone”. W mojej parafii rzadko używa się dzwonów kościelnych, by nie drażnić mieszkających w pobliżu niewierzących. I co najważniejsze, odwróciliśmy niejako porządek ewangelizacji. Ktoś dobrze to ujął, stwierdzając, że Kościół kiedyś ewangelizował dorosłych i błogosławił dzieci, a dziś odwrotnie. Uważam, że należy wrócić do głoszenia orędzia o zbawieniu dorosłym.
Pozostaje pytanie, jak to zrobić. Znamienne, że święci nie głosili niczego nowego, a nawet jakby tego było mało, w chwilach zamieszania i błędów w Kościele wracali do źródła, do tego, co głoszono na początku. Może pojawiły się nowe i dostosowane do wymogów czasów metody, ale treści były na wskroś katolickie. Wielu ojców Kościoła żyjących w czasach wielkich błędów doktrynalnych podkreślało fakt, że w razie wątpliwości należy dochować wierności nauce Chrystusa i Jego uczniów. To jednak będzie zawsze w opozycji do propozycji, jakie przynosi świat. Musimy się liczyć z tym, że spełnią się w naszym życiu słowa Jezusa: „Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mt 10,22). Nie mamy zabiegać o uznanie tych, którzy odrzucają Chrystusa, bo czymże są wszelkie ludzkie rankingi popularności, jeśli nie zwykłym śmieciem! Ci sami ludzie, którzy wiwatowali na widok wjeżdżającego do Jerozolimy Pana, w krótkim czasie od uwielbienia przeszli do okrzyków: „Ukrzyżuj Go!” (por. Mk 15,14). To jest prawdziwy papierek lakmusowy ujawniający, ile w nas z Chrystusa, a ile ze świata. Jeśli ktoś w dzisiejszych czasach nie doświadczył odrzucenia w rodzinie, pracy, mediach społecznościowych za bycie katolikiem, warto, by zadał sobie pytanie, czy żyjemy w tak tolerancyjnym świecie, czy raczej to my wstydzimy się przed światem przyznać do Jego nauki.
Przypominam sobie pewną ciekawą historyjkę o tym, jak pewien młody człowiek przyjął chrzest z rąk pobożnego starego pustelnika. Chwilę później siedział nieco przygnębiony, więc mędrzec zapytał go o powód smutku, skoro stał się wyznawcą Chrystusa. Młodzieniec odpowiedział, że teraz, gdy jest chrześcijaninem, będzie musiał się wyrzec swoich dawnych przyjaciół i tego, czym żył przez lata. Pustelnik uśmiechnął się serdecznie, poklepał go po plecach i powiedział: Nie martw się. Teraz, kiedy uwierzyłeś w Jezusa, to świat cię odrzuci.
Zatem pytam sam siebie: czy świat mnie chwali, gdy głoszę Chrystusa, czy raczej mnie odrzuca i wyklucza? Jak myślicie?